niedziela, 1 września 2013

Rozdział V: Płacz

Primo: Dziękuję Beige i wszystkim komentującym za słodycze, które złagodziły gorycz przedzierania się przez dzieło Stefy * gładzi się z zadowoleniem po brzuchu *.

Secundo: Dzisiejszy rozdział jest – nie będę tego przed Wami ukrywać – nudny (nudne rozdziały to cecha charakterystyczna tej książki). Zawiera on jednak trzy fragmenty, które będą miały bardzo, BARDZO duże znaczenie dla dalszej akcji powieści. Dwa z nich zostaną przeze mnie zaledwie nakreślone – jest to konieczne, aby nie popsuć Wam frajdy w dalszych analizach; trzecim zajmę się już w dzisiejszym odcinku.


Zaczynamy wizytą Wagabundy u niejakiej Pocieszycielki (Stefa, zmiłuj się, o co chodzi z tą wielką literą?). Jak wspomniała moja koleżanka w poprzednim odcinku, zawód ten jest podobny do naszego terapeuty, z jedną wszak różnicą – Pocieszycielka zajmuje się problemami związanymi z trudnościami adaptacyjnymi dusz na Ziemi.

Uśmiechnęła się do mnie, unosząc leciutko kąciki ust. Umiałam już czytać ludzką mimikę; delikatne ruchy i drgnienia mięśni po paru miesiącach pobytu na Ziemi nie były dla mnie tajemnicą. Zrozumiałam, że mój wewnętrzny opór trochę ją bawi. Jednocześnie wyczuwałam, że jest nieco sfrustrowana faktem, iż nadal przychodzę do niej bardzo niechętnie.

Błąd. W rozdziale trzecim rozpoznałaś oznaki irytacji – zupełnie nieznanego ci uczucia – u Łowczyni już po kilku godzinach przebywania w ciele Melanie. Dlaczego więc ni z tego ni z owego potrzebujesz MIESIĘCY, żeby odczytać prawidłowo komunikację niewerbalną?

Świat według Terencjusza: 12

Muszę Wam wyznać, że czasami źle się czuję, analizując dzieła Stefy – to trochę jak wyśmiewanie się z osoby cierpiącej na Alzheimera.


Okazuje się, że nasza duszka przegapiła kilka sesji; spowodowane było to m.in konsultacją ze studentem. Tak, tak - Wagabunda pracuje na uczelni jako wykładowca. Nad tym smaczkiem pochylimy się za moment.

Podjudzona dziewczyna przyznaje, że to nie jedyny powód; niechętne pojawia się u psychologa, gdyż jest to dla niej równoważne z porażką.

Tak, ma pani rację.
Pamiętam, że prosiłam cię, żebyś mówiła mi Kathy.
Dobrze... Kathy.
Zaśmiała się cichutko.
Nie oswoiłaś się jeszcze z ludzkimi imionami, prawda?
Nie. Prawdę mówiąc... to dla mnie trochę jak kapitulacja.

Eee...że jak? Spoiler alert: sporo dusz wybiera imiona swych żywicieli, a ci, dla których Ziemia jest pierwszą planetą, nie mają wręcz żadnego wyboru. Dlaczego Wagabunda miałaby mieć z tym jakikolwiek problem, skoro przyjmowanie nazw organizmów zamieszkujących dane ciało niebieskie jest dla niej chlebem powszednim?

Świat według Terencjusza: 13

Kathy postanawia chwilowo odłożyć drażniący temat i zamiast tego zagaja kosmitkę o jej pracę, o przepraszam – Powołanie (komunistyczne ideały tej powieści są wręcz rozkoszne; ponieważ jednak chciałabym uniknąć politycznych dyskusji na tym blogu, w przyszłych fragmentach związanych ze strukturą społeczną dusz będę używać porównań do nieco bardziej sympatycznych zjawisk. Nie, żeby miało to większe znaczenie; zapewniam Was, że tak czy inaczej będziecie mieć jednoznaczne skojarzenia). Okazuje się, że nepotyzm kwitnie nawet w świecie naszych kryształowych robali, albowiem Wagabunda dostała pracę dzięki mężowi Pocieszycielki, Curtowi, pełniącego funkcję rektora uniwersytetu.


Lubię uczyć. Na Planecie Wodorostów miałam dość podobne Powołanie, więc łatwo było mi się przyzwyczaić. Mam u Curta dług wdzięczności.
To oni mają szczęście, że u nich pracujesz – odparła Kathy, uśmiechając się ciepło. – Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że rzadkością jest nawet profesor historii z dwiema planetami w życiorysie. A ty mieszkałaś prawie wszędzie. I do tego na Początku! Nie znajdziesz na tym świecie szkoły, która nie chciałaby cię mieć u siebie. Curt głowi się, jak by tu cię zająć, żebyś nie miała czasu nawet pomyśleć o przeprowadzce.
Profesor nadzwyczajny – uściśliłam.


Och, Meyer. Nie mogłaś się powstrzymać, prawda?

Zacznijmy od początku. Zgodnie z tym, czego dowiedzieliśmy się do tej pory, dusze, przejmując ludzi, przejęły także ich sposób bycia – chodzą więc do pracy i do szkoły, kształcą się, prowadzą dom. Jak przekonamy się w rozdziale siódmym, kosmiczni studenci niekoniecznie odpowiadają naszym standardom żaków (ale ciii, o tym pogadamy za dwa tygodnie), możemy więc ostatecznie przyjąć, że wiek żywiciela nie ma większego znaczenia – liczy się wiedza zapisana w mózgu, więc zajęcia mógłby równie dobrze poprowadzić choćby jedenastolatek, którego gospodarz był nad wyraz rozwiniętym dzieckiem.


Nie wiemy, czego jeszcze uczą kosmiczne uniwerki i szczerze mówiąc, ciężko nawet gdybać na ten temat. Co jest przydatne w rozumieniu dusz? Nie potrzebują naszej medycyny czy nauki, mają bowiem własne, lepsze źródła wiedzy. Czy troszczą się o zachowanie dziedzictwa kulturowego danej planety? Co z językami? Biologią? Naukami politycznymi? Niestety, z powyższego fragmentu wyłania się dosyć ponury obraz – najprawdopodobniej żadna z tych rzeczy nie jest przekazywana w stopniu wystarczającym dla pełnego poznania wszystkich aspektów Matki Ziemi i zamieszkujących ją istot.


Wiecie, skąd ten wniosek? Bo Wagabunda nie nadaje się do uczenia czegokolwiek związanego z historią - nie ma o tym bladego pojęcia.


Wyobraźcie sobie (a niektórzy z Was z pewnością przeżyli to sami), że wyprowadzacie się na jakiś czas do innego kraju bądź na inny kontynent i spędzacie tam – no niechby i czterdzieści lat. Mówicie w tamtejszym języku, odkrywacie krajobraz, zwyczaje oraz architekturę, ale...to wszystko. Nie znacie historii tego miejsca. Nie znacie jego rodowitych mieszkańców (wszyscy wyginęli w kataklizmie), a więc i ich wierzeń i sposobu myślenia. Nie interesuje was kultura danego miejsca, albowiem czytacie wyłączne dzieła swojej nacji i oglądacie filmy nakręcone w waszym kraju. Pytanie: czy bylibyście w stanie po powrocie prowadzić wykłady z HISTORII danego obszaru?


Wagabunda ma koszmarnie zawężony obraz każdej planety, na której przebywa – obserwuje zaledwie odcinek jej egzystencji i porusza się po jej ograniczonym obszarze, zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym. Oczywiście, każde informacje o potencjalnym nowym miejscu zamieszkania są z całą pewnością bardzo przydatne dla innych dusz, co nie zmienia faktu, że z wykładów dziewczyny nie dowiedzą się niczego o powstaniu i kształtowaniu się danego świata. Pomyślcie sami – byle uczeń podstawówki ma większą wiedzę o historii Ziemi niż Wagabunda, zwłaszcza, że Melanie z racji życia na gigancie nie miała okazji spędzić zbyt wielu godzin w szkolnej ławie i w jej wspomnieniach próżno zapewne szukać obrazów związanych z drugą wojną światową czy upadkiem Cesarstwa Rzymskiego. Więc grzecznie pytam – skąd niesamowita wiedza naszej duszki i skąd ten tytuł?


Świat według Terencjusza: 14
Bellanda Wandella van der Mellen : 5


Po krótkiej wymianie uprzejmości Kathy wraca do clou spotkania i uświadamia Wagabundzie, że zdaje sobie sprawę z jej kiepskiego stanu. Aby uniknąć jasnej odpowiedzi, dziewczyna postanawia wypytać terapeutkę o jej życie osobiste, a konkretnie o powód, dla którego ta druga zatrzymała imię swego żywiciela.

-(...)Czy po to, żeby być bardziej... w zgodzie? Z żywicielem?
(...)
Kathy jednak tylko się zaśmiała.
O rany, nie, skądże znowu.

No ba. Jeszcze by tego brakowało, żeby amaterialne Culleny przejmowały się swoimi mundurkami.

-Czy wiesz, że przybyłam na Ziemię w jednym z pierwszych rzutów, jeszcze zanim ludzie zaczęli sobie zdawać sprawę z naszej obecności? Miałam ludzkich sąsiadów po obu stronach domu. Przez kilka lat musieliśmy z Curtem udawać naszych żywicieli. Nawet później, kiedy już zasiedliliśmy całą najbliższą okolicę, mogliśmy w każdej chwili natknąć się na człowieka. Dlatego po prostu zostałam Kathy.

Ta- dam! Oto Fragment nr 1. Zgaduj, zgadula: do czego zamierza przyczepić się Maryboo?

Jeśli nie znacie odpowiedzi, pomogę Wam. Kathy nigdzie nie twierdzi, że jest Łowcą – najwyraźniej nie przybyła kolonizować, ale jako druga partia tuż po kolonizatorach, a to oznacza, że nie powinna się uciekać do „niskich” metod, jak oszustwa i kłamstwa; wstrętna natura Łowców to zresztą zupełnie inny, znacznie poważniejszy bubel, nad którym, jak już wspomniałam we wstępie, pochylę się głębiej w przyszłości, konkretnie w rozdziale trzynastym. Dziś chcę jedynie zasygnalizować pewien drobny, acz istotny szczegół.

Stefa? Dusze MOGĄ kłamać. Sama to właśnie przyznałaś.

Nie ma najmniejszego znaczenia, że dusza okupująca ciało Kathy posiada jej wspomnienia i na pytanie sąsiadki „Co tam w pracy?” jest w stanie podzielić się ze znajomą wszystkimi szczegółami, które dostarcza jej mózg. To NIE są jej myśli i kosmitka doskonale o tym wie – wchodzimy tym samym na grząski teren półprawd.

Fail, Stefciu. No, pół-fail – na prawdziwe reperkusje tego błędu musimy jeszcze troszkę poczekać.

Świat według Terencjusza: 15

Trudno ci było? – zapytałam. – Udawać jedną z nich?
Nie, nieszczególnie. Widzisz, kiedy umieszczono mnie w tym ciele, musiałam się przyzwyczaić do tak wielu nowych rzeczy. Moje zmysły odbierały mnóstwo doznań. Na początku całkiem mnie to absorbowało.

Kathy, jestem bardzo wdzięczna, że walczysz po stronie logiki, ale to na nic; liczba punktów w kategorii powyżej wyraźnie pokazuje, że twoja autorka zamierza pamiętać o takich błahostkach tylko wtedy, gdy nie koliduje jej to z wcześniej obraną ścieżką fabularną.


Wagabunda kontynuuje wywiad; tym samym przedstawiam Wam Fragment nr 2, narodziny uczucia między Kathy i Curtem.

A Curt... Postanowiłaś pozostać z partnerem swojego żywiciela? Gdy było już po wszystkim?
(...)
Tak, wybrałam Curta. A on mnie. Oczywiście na początku to był czysty przypadek, taki a nie inny przydział obowiązków. Zbliżył nas czas, który spędzaliśmy razem, i ryzyko, które dzieliliśmy podczas naszej misji. (…) Przez wszystkie te tysiąclecia ludziom nie udało się rozgryźć zagadki, jaką jest miłość. Na ile jest sprawą ciała, a na ile umysłu? Ile w niej przypadku, a ile przeznaczenia? Dlaczego związki doskonałe się rozpadają, a te pozornie niemożliwe trwają w najlepsze? Ludzie nie znaleźli odpowiedzi na te pytania i ja też ich nie znam. Miłość po prostu jest albo jej nie ma. Mój żywiciel kochał żywiciela Curta i ta miłość przetrwała nawet wtedy, gdy umysły zmieniły właścicieli.


Pod tym linkiem znajduje się całkiem ciekawy artykuł na temat związku pomiędzy uczuciami a naszą fizjologią, konkretnie sygnałami wysyłanymi przez mózg; na ten temat wypowiada się także niezawodna ciocia Wikipedia. Jakkolwiek nie można z góry założyć, iż to czysta chemia odpowiedzialna jest w całości za wybór partnera (dochodzi tu wszak do głosu także wpływ kulturowy czy wychowanie), nasz mózg bez wątpienia odgrywa w tym procesie ważną rolę.

I...to wszystko, co mam do powiedzenia w tym temacie na dziś. Wybaczcie, ale aby w pełni ukazać Wam, jak przerażająca jest ta książka i w jak przerażającym stopniu przypomina ona poprzednie dzieła Meyer, musimy wstrzymać się z dalszymi refleksjami do kolejnych odcinków. Po raz pierwszy rozpiszę się znacząco na ten temat w rozdziale dziewiątym; na drugą część moich wniosków będziecie musieli poczekać mniej więcej do połowy powieści. Obiecuję jednak, że postaram się oddać pełnię mojego obrzydzenia i zażenowania kolejnym genialnym konceptem Meyer (a także zetrzeć go na proch potężnym Młotem Logiki). Póki co przyjrzyjcie się uważnie ostatniemu, pogrubionemu przeze mnie zdaniu, a najprawdopodobniej sami domyślicie się, gdzie leży mój problem z tym dziełem.


Okazuje się, że Wagabunda poprzez połączenie z Melanie nie tylko nieustannie śni o Jaredzie, ale w dodatku odczuwa tę samą tęsknotę, co jej żywicielka:

- (…) Co z tego, że ci powiem, iż widzę jego twarz za każdym razem, gdy zamykam oczy? Ze budzę się i płaczę, bo nie ma go przy mnie? Że jej wspomnienia są tak silne, iż nie potrafię ich już oddzielić od moich własnych?

...Wiecie co? Temu zdaniu też możecie się przyjrzeć. Jeśli chcecie, zanotujcie je sobie nawet w kajeciku, bo zapewniam, że w perspektywie dalszej lektury okaże się ono nad wyraz istotne.

Wagabunda zaczyna płakać, więc Kathy jak na dobrego psychoterapeutę przystało, szybko wręcza jej chusteczki, coby podczas wzruszeń miała się w co wysmarkać:

Nie znoszę tego.
Wszyscy płaczą przez pierwszy rok. Te uczucia są po prostu nieznośne. Każde z nas ma w sobie trochę dziecka, czy tego chcemy, czy nie. Kiedyś rozklejałam się za każdym razem, gdy widziałam ładny zachód słońca. Albo nawet jedząc masło orzechowe.

To nie ma nic wspólnego z dzieckiem, a z prawdziwym właścicielem ciała. I znów, Meyer – dlaczego ja mam w ogóle przejmować się twoimi robalami, skoro nie tylko nie mają żadnego szacunku dla swoich ciał, ale w dodatku traktują ich najpiękniejsze wspomnienia – jedyne, co pozostało nieszczęsnym żywicielom - jak złośliwy balast, którego należy się jak najszybciej pozbyć?

Adolf approves : 7


Pocieszycielka maca włosy Wagabundy i zachwyca się ich połyskiem; na pytanie, dlaczego ścina je coraz krócej, kosmitka buńczucznie odpowiada, że chce w ten sposób zrobić na złość Mel.

Czyli... ona... ona ciągle... tam jest?
Dałam ujście przerażającej prawdzie.
Gdy zechce. Nasza historia ją nudzi. Kiedy pracuję, jest jakby uśpiona. Ale to nie znaczy, że jej nie ma, o nie. Czasem jej obecność wydaje mi się tak samo prawdziwa jak moja. – Te ostatnie słowa wypowiedziałam, już szeptem.
Wagabundo! – wykrzyknęła przerażona Kathy. – Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Jak długo to już trwa?
Jest coraz gorzej. Zamiast słabnąć, robi się coraz silniejsza. Nie jest tak źle, jak w przypadku, o którym mówił Uzdrowiciel – rozmawiałyśmy o Kevinie, pamiętasz? Nie przejęła nade mną kontroli. Nie uda jej się. Nie pozwolę na to! – Mój głos był coraz wyższy.

Zaraz. Moment. Mam rozumieć, że Kathy NIE WIEDZIAŁA, iż Wagabunda wciąż męczy się z Melanią, tkwiącą w jej głowie? Więc...Jaki był cel tych spotkań?!

Przysięgam, że nie wycięłam żadnego istotnego fragmentu – cały ten rozdział był dotychczas skonstruowany tak, jakby głównym powodem odwiedzin dziewczyny była niemożność zapanowania nad swym żywicielem. Jeśli jednak terapeutka nie była świadoma tego problemu, to z jakimi wątpliwościami właściwie Wagabunda zjawiała się w jej gabinecie? Wszak cały kłopot polegał nie na depresji związanej z koniecznością mieszkania na Ziemi, a z niemożnością pozbycia się gospodarza!

...Boli mnie głowa. A to dopiero piąty rozdział; biorąc pod uwagę, jak bardzo urywa od logiki i kanoniczności ostatnim rozdziałom tego dzieła, obawiam się, że będę zmuszona analizować na rauszu.


Kathy sugeruje dziewczynie porzucenie dotychczasowego żywiciela (używając przy tym uroczych określeń w stylu „wadliwy”), Wagabundzie jednak włącza się tryb angstu i szlocha, że najwyraźniej jest niewystarczająco silna, by przebywać na dzikiej, strasznej Ziemi. Terapeutka pocieszająco obejmuje dziewczynę, co nie podoba się żadnej z naszych protagonistek.

Starałam się uspokoić, by pokazać jej, gdzie jej miejsce.


Tu jest moje miejsce.”


Jej myśl była słaba, ale zrozumiała. Oto, do czego już doszło: była na tyle silna, że mogła do mnie mówić, kiedy tylko zapragnęła. Poczułam się równie strasznie jak wtedy w szpitalu, w pierwszych chwilach po przebudzeniu.


Czyli...nic się nie zmieniło. Sama przyznałaś, słonko – Mel była w stanie komunikować się z tobą (a nawet przez ciebie) od przebudzenia, które nastąpiło kilka miesięcy temu. Gdzie tu jakaś rewolucja?


Meyer, proszę, zacznij sobie robić jakieś notatki podczas pisania, bo to krępujące przypominać autorowi, co napisał kilkanaście stron wcześniej.



Pocieszycielka nie ustaje w próbach – nomen omen – pocieszenia dziewczyny:


-Posłuchaj mnie. Jesteś silna. Zdumiewająco silna. My, dusze, na ogół jesteśmy do siebie bardzo podobne, ale ty wykraczasz ponad przeciętność. Twoja odwaga jest zadziwiająca. Twoje poprzednie życia są tego świadectwem.


Spoiler alert: nie. Wiemy o jednym, jedynym przypadku, w którym Wagabunda, żyjąc na innej planecie, wykazała się ponadprzeciętnym hartem ducha. Poza tym jej niezwykłe dokonania ograniczają się do...cóż...opowiadania bajek, bycia glonem i...hi, hi...pewnego arcyzabawnego wcielenia, które zostanie ujawnione czytelnikom w swoim czasie. Rozliczne podróże duszy to też żaden specjalny wyczyn, skoro z treści książki dosyć jasno wynika, że za licznymi przeprowadzkami dziewczyny kryje się przede wszystkim nuda i poczucie niedopasowania.


Stefa, jeśli chcesz, bym uwierzyła w niezwykłość Wagabundy, daj jej jakieś supermoce. Błyszczenie jest już wprawdzie zajęte, ale co powiesz na tkanie gobelinów z tęczy albo rozmawianie z jednorożcami? Prawdziwa bohaterka musi się czymś wyróżniać!


Bellanda Wandella van der Mellen : 6

Ale ludzkość jest bardziej zróżnicowana niż my – ciągnęła Kathy. – U nich spektrum jest o wiele szersze, jedni są o wiele mocniejsi niż inni. Jestem święcie przekonana, że gdyby umieszczono w tym ciele jakąś inną duszę, Melanie rozprawiłaby się z nią w kilka dni. Może to przypadek, a może przeznaczenie, ale wygląda mi na to, że najsilniejszy spośród nas trafił na najsilniejszego spośród nich.

No i masz babo placek; wygląda na to, że nastąpiła kolizja dwóch Mary Sue. Tyle dobrego, że w przypadku Melanie owa siła faktycznie jest czymś umotywowana i wynika z przeszłych, bolesnych doświadczeń.


Kathy próbuje pocieszyć duszkę, oznajmiając, że jakkolwiek żywiciel wciąż siedzi w jej umyśle, nie jest jednak w stanie mówić przez nią (Wagabundo, wstydź się, terapia nigdy nie przyniesie skutków, jeśli będziesz zatajała informacje przed swym terapeutą) oraz ponownie doradza zmianę gospodarza. Wagabunda rozsądnie zauważa, że skoro Mel jest tak silna, to nie byłoby uczciwym zmuszać kogoś innego do nieustającego sparingu z niepokorną żywicielką. Nie zrozumiała jednak Pocieszycielki, która sugerowała całkowite porzucenie Melanie, co wiązałoby się z śmiercią panny Stryder.

...Przecież to kompletnie bez sensu. Pierwszym powodem, dla którego w ogóle wsadzono Wagabundę w to ciało, było desperackie pragnienie Łowczyni związane z użyciem Meli jako GPS-u prowadzącego do ruchu oporu. Skoro odnalezienie zbiegów tak bardzo spędza jej sen z oczu, dlaczego kobieta miałaby się zgodzić na zmarnowanie tak dobrej przynęty?

Aha, żeby nie było - ja też nie wiem, dlaczego Łowczyni w ogóle ma tu cokolwiek do powiedzenia. Widzicie, Łowcy – i jest to bardzo widoczne w tekście – to w pewnym sensie takie kosmiczne Volturi (o czym za moment), tyle tylko, że Meyer nigdy nie wspomina aby dzierżyli oni jakąkolwiek realną władzę; w zasadzie, wśród dusz w ogóle nie ma konkretnej władzy (Thomas More lubi to). Z tego powodu cały wątek głównej antagonistki tej powieści cokolwiek się sypie, bo ciężko wyczuć, gdzie kończą się jej kompetencje i dlaczego nikt nie jest w stanie jej utemperować.


No dobrze, czas na Fragment nr 3; tym razem, aby wynagrodzić Wam poprzednie urywane epizody, przeleję wszystkie moje myśli w jednym miejscu. Długo wahałam się, czy to zrobić – jakby nie było, mówimy tu o jednym z najważniejszych wątków książki, który będzie przewijał się przez całą powieść – ale chyba nigdzie później nie znajdę tak smakowitego cytatu. Z góry proszę o wybaczenie długości danego przytoczenia, ale koniecznym jest, abyście ujrzeli je w całości.

Nie byłam dezerterem. Na poprzedniej planecie – w świecie Wodorostów, jak je tu nazywano – czekałam cierpliwie, zataczając z całą resztą kolejne koła wokół tamtejszych słońc. Bycie przytwierdzoną do ziemi zaczęło mnie nużyć szybciej, niż się spodziewałam, a długość życia Wodorostów w przeliczeniu na ziemskie lata wyniosłaby kilka wieków; mimo to nie porzuciłam swojego żywiciela. Byłoby to niewdzięcznością, marnotrawstwem, czynem niegodnym. Zaprzeczeniem tego, czym my, dusze, jesteśmy. Zawsze zależało nam, aby czynić światy lepszymi. W przeciwnym razie nie zasługiwałybyśmy na to, by je zamieszkiwać.
I rzeczywiście, wszędzie, gdzie pojawiły się dusze, panowało dobro, piękno i pokój. Co innego ludzie, ci byli zupełnie nieokrzesani. Zabijali się nawzajem tak często, że zbrodnia była dla nich zwyczajną częścią życia. Rozliczne metody tortur, które stosowano tu od tysięcy lat, przechodziły moje pojęcie; nie mogłam znieść nawet suchych raportów na ten temat. Na prawie wszystkich kontynentach szalały wojny, w czasie których zabijano w majestacie prawa, nie szczędząc nikogo. Nawet ludzie, którym dane było żyć w pokoju, odwracali wzrok, widząc, jak członkowie tego samego gatunku umierają z głodu pod ich drzwiami. Obfite bogactwa naturalne planety nie były sprawiedliwie dzielone między wszystkich. I wreszcie, o zgrozo, ich własne potomstwo – następne pokolenie, które wśród nas, dusz, otaczano niemalże czcią, gdyż niesie obietnicę życia – padało nieraz ofiarą straszliwych zbrodni. I to nie tylko z rąk obcych ludzi, lecz także własnych opiekunów. Ludzka lekkomyślność i chciwość zaczęła w końcu zagrażać całej planecie. Nie ulega wątpliwości, że dzięki nam Ziemia stała się lepszym miejscem.

Wymordowaliście cały gatunek istot, a teraz poklepujecie się z uznaniem po plecach.”

Dłonie zacisnęły mi się w pięści.

Przyznajcie się – niemal każdy z Was widział w dzieciństwie „Pocahontas”, a ci, których ominęła disneyowska edukacja, zapoznali się z konceptem walki rdzennych mieszkańców i najeźdźców chociażby w sequelu owego dzieła, „Avatarze” Jamesa Camerona. Koncepcja bohatera, który wpierw napada na nieznaną sobie, „prymitywną” kulturę tylko po to, by w ostatecznym rozrachunku stanąć po stronie uciśnionych jest stara jak świat. Klisza jako taka nie jest czymś złym; ba, na bazie wielu filmowych i literackich sztamp stworzono świetne, interesujące dzieła.

Problem w tym, że powyższy fragment nie jest standardowym monologiem wewnętrznym postaci, która wprawdzie zaczyna dostrzegać błędy w rozumowaniu swoich krajan, ale wciąż czuje się zobowiązana usprawiedliwiać ich działania; Stefa napisała to na serio.

Powtórzmy jeszcze raz: Stefa napisała to na serio.

Owszem, Wagabunda w swoim czasie zacznie grać dla przeciwnej drużyny, ale muszę zmartwić wszystkich, którzy chcieliby tym samym postawić ją w jednym rzędzie z Johnem Smithem oraz bohaterem granym przez Sama Worthingtona – działania te, jak wykaże rozdział dziewiąty, nie tylko będą dalekie od obiektywizmu (co jeszcze dałoby radę przełknąć), ale w dodatku nie będą miały nic wspólnego z potępieniem swojej rasy. Wagabunda NIGDY nie zajmuje jasnego stanowiska w stosunku do polityki dusz – nigdy jednoznacznie nie krytykuje ich praktyk związanych z przejmowaniem coraz to nowych organizmów. Jej poglądy to typowa moralność Kalego, z tym, że o nieco bardziej pokręconej logice („moje dusze zabrać moim człowiekom – źle, moje dusze zabrać innym żyjątkom – dobrze”). A ponieważ, jak doskonale wiemy od czasów sagi, poglądy protagonistki są jednocześnie poglądami jej twórczyni, nietrudno zrozumieć, co chciała osiągnąć Stefa. Bo wbrew temu, co twierdzi wiele osób, ta książka niczym się nie różni od „Zmierzchu”. Zmienia się tylko powłoka i imiona charakterów. Wagabunda równie dobrze mogłaby nosić nazwisko Edzia i spółki.

Wróćmy na chwilę do historii Belli Swan. Przypomnijcie sobie, w jaki sposób sportretowane zostały tam wampiry: mamy „złe” wąpierze czerwonookie, które szamają ludzi, oraz „dobre” wąpierze o oczkach jak bursztyny, które ograniczają się do zwierzątek – cudzysłów jak najbardziej konieczny. Do grupy drugiej zalicza się też rodzina doktora.

Wiecie, na czym polega dowcip? W „Intruzie” mamy do czynienia z tymi samymi bohaterami. Łowcy to krwiopijcy o czerwonych tęczówkach, reszta dusz to wegetarianie, Wagabunda zaś jest Edwardem w spódnicy.

Mówię absolutnie poważnie. Spójrzcie na powyższy cytat, spójrzcie na sagę „Zmierzch”. Obie łączy to samo – przekonanie Stefy, iż ludzie są czymś mało wartościowym w porównaniu do jej perfekcyjnych kreacji. Ponieważ jednak Meyer ma przynajmniej tyle instynktu samozachowawczego, by nie występować wprost przeciw swemu gatunkowi w powieściach (co nie powstrzymuje jej jednak przed opowiadaniem o marności naszej rasy w wywiadach), stosuje wentyl bezpieczeństwa – do przemocy wobec istot ludzkich posuwają się tylko „wybrakowane” modele hołubionej przez nią grupy. W ten sposób i wilk syty, i owca cała: wina spada na antagonistów, a złotookie wampiry/pozostała część dusz zostają rozgrzeszone jako osobniki o dobrych i czystych intencjach.

Ów koncept ma jednak dwa słabe punkty.

Pierwszym z nich jest osoba Wagabundy/Cullenów. Nie jest tajemnicą, że Cullenowie występują w sadze jako synonimy perfekcji oraz życzliwości wobec ludzkości, nasza kosmitka jest zaś „nawróconą” duszą, doceniającą uroki bycia ludziem (dajcie spokój, to nawet nie spoiler, to oczywista oczywistość). Problem? Jak wszyscy doskonale wiemy, w dziełach Stefci występuje pewien rozjazd między zamiarem i efektem końcowym, w związku z czym Glittermany to banda psychopatów, którzy mają bliźnich w głębokim poważaniu, a dietę stosują wyłącznie po to, by móc nawzajem poklepywać się po plecach i gratulować sobie swojej niezwykłości i silnej woli. Wagabunda nie jest, na szczęście, równie odpychającą postacią, ale (jak obiecuję udowodnić Wam pod koniec września), jej powody trzymania z „naszymi” są także dosyć niejednoznaczne i bynajmniej nie wynikające z czystego altruizmu.

Drugim i znacznie poważniejszym babolem jest fakt, że tym razem Stefa posunęła się nieco za daleko. Analizowanie „Zmierzchu” było o tyle bardziej wymagające, że (przynajmniej do czasów BD), Meyer mimo wszystko nie była tam przerażająco nachalna w swym promowaniu antyludzkiej postawy (a raczej – rozliczne uwagi „przeciw” są albo niewyraźnie nakreślone, albo przykryte toną lukru i brokatową klatą McSparkle'a). Tutaj nasza ulubiona autorka nie stara się już ukryć swoich przekonań i chyba nawet nie czuje potrzeby, by to robić. W „Przed Świtem” Bella poświęciła całą minutę na wspomnienie z dreszczem wstrętu mordu dokonanego przez jej gości na niewinnych ludziach, zanim wróciła chędożyć się z Wardem; w „Intruzie” nikt już nawet nie próbuje twierdzić, że być może dusze zachowują się nie do końca ładnie, dokonując anihilacji całej populacji ludzkiej; nikt też nigdy nie neguje ich statusu postaci pozytywnych.

I dlatego oznajmiam wszystkim, którzy twierdzą, że ta powieść jest znacznie lepsza od swoich poprzedniczek: Nie. Nie jest. Wprost przeciwnie. Zgadzam się, pewne wątki są tu poprowadzone o wiele zgrabniej, a w pewnym miejscu Stefa udowadnia wręcz, że gdy odchodzi od zagadnień romansowych i nadnaturalnych (a także, gdy spycha główną heroinę na dalszy plan) potrafi napisać wcale wzruszający rozdział – ale ogólny przekaz tego dzieła jest prawdopodobnie jeszcze bardziej niesmaczny, niż w historii panny Swan.


Adolf approves : 8


Wagabunda, rozsierdzona uwagami Mel na temat okrucieństwa dusz, zaczyna poważnie rozważać pozbycie się zbędnego balastu w postaci niepokornej właścicielki ciała:


Chciałam znowu być sama. Mieć umysł tylko dla siebie. Ten świat był pełen nowych, przyjemnych doznań i wspaniale byłoby móc się nimi cieszyć bez przeszkód, zamiast skupiać całą uwagę na rozsierdzonej jaźni, która nie chce mnie zostawić w spokoju.

No sami powiedzcie, czy te stworzonka nie są rozkoszne?

Meyer – nic mnie nie obchodzi, że Wagabunda przechodzi...ekhm...wewnętrzną przemianę. Sam fakt, że jakakolwiek dusza jest w stanie spokojnie i bez emocji rozważyć morderstwo innej myślącej i czującej istoty jest wystarczającym wyznacznikiem tego, że stworzyłaś rasę jeszcze bardziej potworną niż meyepiry – a Bóg mi świadkiem, że to niezwykłe osiągnięcie.

Adolf approves : 9

Wagabunda porzuca jednak pomysł, nie tyle ze względów etycznych, co z powodu urażonej ambicji – nie będzie człowiek pluł jej w twarz. No i jest jeszcze aspekt estetyczny całej sprawy:

A poza tym... to było moje ciało. Przyzwyczaiłam się do niego. Polubiłam uczucie naprężonych mięśni, zgiętych stawów, pracujących ścięgien. Znałam dobrze swoje lustrzane odbicie. Opalona skóra, podłużne, wyraźnie zarysowane kości twarzy, czepek z włosów w kolorze mahoniu, ciemny brąz i zieleń moich oczu – oto ja.
Chciałam ocalić siebie. Nie mogłam dopuścić, by zniszczono to, co moje.

Moja pierwsza myśl: No, przynajmniej ta uniknęła losu odziedziczenia wyglądu po swej stwórczyni (nie mam nic przeciwko facjacie Stefci, wręcz przeciwnie, uważam ją za naprawdę ładną kobietę – ale na litość, znaj proporcjum, mocium panie).

Moja druga myśl: O ile nie wsadzą Wagabundy do staruszka cierpiącego na reumatyzm, będzie mogła cieszyć się do woli swymi stawami oraz ścięgnami i w nowym żywicielu.

Moja trzecia myśl: W zasadzie dlaczego tak jej zależy na utrzymaniu tego akurat mundurka?

Dusze to nie ludzie. To zupełnie odmienna rasa, która w swej naturalnej formie nawet nie posiada materialnego ciała. Pojęcie estetyki powinno im być absolutnie obce; jakoś ciężko mi uwierzyć, by toczyły między sobą walkę o najzieleńszy glon czy największego nietoperza do zamieszkania.

Dla lepszej ilustracji problemu posłużę się przykładem z mojego ulubionego serialu. Stefa, widziałaś kiedyś Supernatural (wiem, że nie)? Występujące w nim anioły przed wizytą na Ziemi muszą zorganizować sobie vessele – znaleźć człowieka, którego będą okupować w celu swobodnego poruszania się na naszej planecie. Jest jednak pewien haczyk: ów ludź musi nie tylko wyrazić zgodę na (mniej lub bardziej tymczasowe) „oddanie kluczyków”, ale w dodatku wywodzić się ze specjalnej linii, która pozwoli na utrzymanie danego anioła w ciele gospodarza (dla większości populacji usłyszenie lub ujrzenie prawdziwej formy anielskiej ma mało przyjemne skutki). Wiesz, co nie wchodzi w skład wymagań? Wygląd i płeć danego osobnika. Pomijając uwagę Metatrona w sezonie ósmym (będącą zresztą elementem komicznym), aniołowie mają w głębokim poważaniu fizjonomię swoich vesseli, albowiem NIE SĄ ludźmi i nie podzielają naszych wątpliwości w związku z fizycznym aspektem bycia człowiekiem.

No, ale SPN-owskie anioły zaczęły poszukiwać swoich mundurków w konkretnym celu, bynajmniej nie mającym nic wspólnego z konkursem piękności; biorąc pod uwagę, że dusze najeżdżają obce planety, ponieważ...cóż...najwyraźniej chcą i mogą, a w dodatku za nic mają zgodę właścicieli, nic dziwnego, że starcza im czasu i zapału na wybieranie najlepszego modelu.

Oczywiście, możemy przyjąć, że Wagabundzie nie chodzi o piękno jako takie (ostatecznie nie opisuje przecież twarzy Mel jako urodziwej). Ale nawet zakładając, że mówimy o zwykłym przyzwyczajeniu, owo przywiązanie nadal nie ma zbyt wielkiego sensu. Powtarzam – troska o wygląd to ludzka cecha. Kosmitka nie jest człowiekiem – owo uczucie mogłoby pojawić się u niej wyłącznie pod warunkiem, że dany impuls pochodziłby od Melanie. Ponieważ jednak Stefa nie zaznacza nigdzie w tekście, iż (tak jak miało to miejsce w przypadku złości czy nienawiści), dany pogląd jest dla Wagabundy czymś nowym, ale prezentuje to jako integralną część sposobu myślenia dziewczyny:

Świat według Terencjusza: 16

A tak w ogóle, czy Wam też powyższy cytat przywodzi na myśl inną ze stefciowych protagonistek, która ceniła powłokę ponad – nomen omen – życie duchowe i nie miała żadnych oporów przed przehandlowaniem swego jestestwa za możliwość posiadania wymarzonej buźki?

Adolf approves : 10
Bellanda Wandella van der Mellen : 7


I to już wszystko na dziś. Za tydzień – pierwsza konfrontacja z Łowczynią. Zostańcie z nami!


Statystyka:

Adolf approves : 10
Bellanda Wandella van der Mellen : 7
Świat według Terencjusza: 16
Witaj, Morfeuszu : 4

Maryboo

30 komentarzy:

  1. To ma miec jeszcze dwie czesci :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. NIEEEEEEEEE!!!!!!!


      Chomik

      Usuń
    2. Och, Stefa miała nie tylko dopisać kolejne dwa tomy, ale także stworzyć nową powieść o podróżujących w czasie syrenach; przebąkiwała też o kontynuacji Zmierzchu z Pedowolfem i Nabuchodonozorem w rolach głównych. Biorąc pod uwagę, że od czasu noweli o Bree Tanner (2010 rok) nie tylko nie wydała niczego nowego, ale nawet nie słychać nic na temat ewentualnego procesu twórczego, sądzę, że możemy bezpiecznie przyjąć, iż niebezpieczeństwo minęło.

      Maryboo

      Usuń
    3. O podróżującym w czasie czym? o.O

      Usuń
    4. Też musiałam to dwa razy przeczytać. Za pierwszym stwierdziłam, że chyba doświadczyłam osobliwej, monitorowej fatamorgany... I dalej nie wierzę, że tam jest coś o podróżujących w czasie syrenach.

      Usuń
    5. /wishful thinking mode on/ To musi być jakaś przenośnia. /wishful thinking mode off/

      Usuń
  2. Jeeej! Rozdział przed wieczorem, nie wierzę!

    Tak się tu tylko cichutko przyznam, że w czasach podstawówki zastanawiałam się nad napisaniem opowiadania (a nawet napisałam wstęp!), w którym dusza bohaterki zamieszkałaby w ciele innej osoby, tylko że nie miałaby nic do gadania i siedziałaby sobie w mózgu cicho i bezwonnie. Ale nawet ja nie próbowałam twierdzić, że bycie uwięzionym w cudzym ciele bez możliwości decydowania o ,,sobie" jest przyjemne, a tym bardziej nie uważałam, że kradzież czyjegoś ciała (w imię jakiejkolwiek idei) jest dobra.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo sam pomysł na tę książkę jest dobry, ale wykonanie... nie tyle kuleje, co straciło wszystkie kończyny i dogorywa pełzając.

      Usuń
  3. Jesteście rewelacyjne. Uwielbiam wasze analizy właśnie dlatego, że są bardziej rzeczowe i konkretne niż inne. Umiecie rozśmieszyć, ale waszą największą zaletą (i niech tak pozostanie!) jest to, jak rzetelne, rozwinięte i prawdziwe wystawiacie opinie. Ten odcinek jest tego kwintesencją. Czysty, racjonalny geniusz! Gratulacje!

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak btw, czy mi się zdaje, czy tytuły rozdziałów w "Intruzie" są robione jeszcze bardziej na odwal niż w sadze? Widać Stefie skończyła się wena na "ambitnych" tytułach w części PŚ Jackoba.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W oryginale każdy tytuł stworzony został w stronie biernej: http://www.goodreads.com/topic/show/1151911-the-host-stephenie-meyer

      Z jakiegoś powodu tłumacz nie zdecydował się na podobny zabieg.

      Maryboo

      Usuń
    2. Matko borska, jak to widzę, to aż się we mnie zmysł estetyczny przewraca O.O A ja naiwna myślałam, że ta tendencja to tylko tymczasowa i w połowie książki minie...

      Usuń
  5. Co jakiś czas się zastanawiam, czy może bohaterowie (i tu, i w sadze) mieli być tak zakłamani i psychopatyczni jak wyszli? To by naprawdę wiele tłumaczyło...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, że nie. Cullenowie to w opinii Meyer najwyższa forma życia, ustępująca tylko (ale zaledwie ciut, ciut) mocom niebiańskim, Bella zaś to wcielenie idealnej nastolatki. Biorąc zaś pod uwagę, że "Intruz" to saga w kosmicznej powłoczce, mamy tu do czynienia z analogiczną sytuacją.

      Chciałabym kiedyś poznać Meyer. Mówcie, co chcecie, ale osoba o tak zakrzywionym odbiorze rzeczywistości musi być fascynująca.

      Maryboo

      Usuń
    2. Eh, ale wątpliwości chyba nigdy się nie pozbędę... Może dlatego, że - podobno - mam tendencję do oceniania po potencjale, a nie po wykonaniu.

      Usuń
  6. Nie wiem, kto zajmuje się propagandą u Dusz, ale zdecydowanie zasłużył na podwyżkę - musi odwalać kawał dobrej roboty. Jak inaczej wytłumaczyć, że Kathy, umieszczona na schludnym, amerykańskim przedmieściu z równo przystrzyżonymi trawniczkami i normalnymi przedstawicielami klasy średniej w rolach sąsiadów, wciąż bezwzględnie wierzyła w bestialstwo bezmyślnych ludzi? Zdrowe pranie mózgu albo totalne zaślepienie, innego wyjaśnienia nie ma: nie wierzę, by nie widziała tam sąsiadki troszczącej się o ogród, matek spacerujących z dziećmi, trzymających się za ręce par zakochanych, cholera, po prostu przejawów normalności i dobroci, która przemawiałaby za tym, że człowiek z definicji nie jest żądną krwi i niesprawiedliwości bestią.
    ...Wyrachowane potwory. Właśnie przypomniałam sobie, że Kathy i Curt zwabiali znajomych żywicieli, by zaszczepiać w nich swoich ziomków. Podczas luźnej pogawędki i kawce, przeglądaniu wspomnień dotyczących danej osoby ani przez chwilę nie mieli wyrzutów sumienia, że oto zaraz zabiją myślącą, życzliwą im istotę, która nieświadoma niczego przyszła spędzić wspólnie czas? OD-RA-ŻA-JĄ-CE.

    Muhihihi, czekam z niecierpliwością na analizę wykładu Wagabundy - roznieście tę nędzę na strzępy. "Lubię opowiadać, więc dobry będzie ze mnie wykładowca" - brzmi jak odpowiednik "lubię zwierzątka, więc będę świetnym weterynarzem". Może jestem tylko mieszkanką zapyziałej planetki w mało ważnym systemie słonecznym, ale wydaje mi się, że do uczenia kogokolwiek czegokolwiek trzeba mieć jakąkolwiek wiedzę. Jak na osobę, której dane było zwiedzić tyyyyle planet, Wagabunda zdumiewająco mało wie - przypomina turystę, który był w dziesięciu różnych krajach, ale cały swój pobyt przesiedział w pięciogwiazdkowych hotelach.

    Bardzo podoba mi się określenie żywicieli mianem "mundurków" - tak dobrze oddaje stosunek Dusz do Ziemian!

    " „Wymordowaliście cały gatunek istot, a teraz poklepujecie się z uznaniem po plecach.”
    Wiele sobie obiecywałam po tym cytacie - dla mnie to była zapowiedź porządnej walki Wagabundy z sumieniem, okrutne zderzenie się z rzeczywistością, doznanie bólu, ale także oczyszczenia i poczucia obowiązku pomocy i odkupienia win.
    Paaaanie, gdzie tam. Niestety, to jedyny cytat o tak mocnym i dosadnym akcencie. Oprawcie go sobie w ramkę czy coś.
    Trzeba jednak wspomnieć, że "Intruz" miał być pierwszą częścią trylogii - kto wie, może przemiana Wagabundy w tym kierunku była rozłożona na trzy tomy? Tak sobie gdybuje pół-żartem, pół-serio. Cóż, kontynuacja przygód miała być rzekomo ukończona w 2008 roku, ale ani jej widu, ni słychu, więc... Heh.

    Łowczyni w następnym rozdziale? Wreszcie ktoś z odrobiną ikry. Stefa tak bardzo stara się z niej zrobić disney'owski czarny charakter, że po prostu nie mogę jej nie lubić, taka w tym jest ta postać groteskowa.

    Z wyrazami szacunku
    Kazik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. łowczyni jest absolutnie najbardziej kuriozalnym antagonistą, jakiego kiedykolwiek stworzyła Stefa. Biorąc pod uwagę, że mówimy o kobiecie, która w roli bad guya obsadziła chronicznie otępiałego wąpierza z mocą wyczuwania, na ile szczęśliwy (w skali procentowej) będzie związek Jasia i Anieli, jest to znaczące osiągnięcie.

      Maryboo

      Usuń
  7. Był taki film, "Dzień w którym zatrzymała się ziemia". I bardzo podobał mi się fragment, gdzie Boski Keanu Kosmita spotyka swojego pobratymca w kawiarni/barze. I ten dialog. Nie chce spoilerować, ale może ktoś wie o co mi chodzi. I dlaczego mi tak bardzo pasuje do tego fragmentu. Szczególnie patrząc na to, co napisał Kazik.

    OdpowiedzUsuń
  8. Wywód o aniołach bardzo mi się podobał.
    Obrzydliwa książka jest to. Taki np. Dexter to chociaż uczciwie mordował i nie wmawiał,ze to dla czyjegoś dobra..


    Chomik

    OdpowiedzUsuń
  9. Kazikowy komentarz, me like, zwłaszcza to o fałszywości Kathy i Curta. Te cholerne duszyczki naprawdę muszą być niereformowalnymi i narcystycznymi idiotami żeby przez kilka lat życia pośród wroga, w dodatku w milusiej, podmiejskiej wersji, nic im się w światopoglądzie nie ruszyło.
    W ogóle odnoszę wrażenie, że ten fragment jaka to ludzkość jest zła i się zabijamy nawzajem, sodoma i gomora i fokule strach się bać, że dobrze, że dusze przybyły na ratunek matuszce Ziemi, to miało być takie głębokie, filozoficzne... coś, na temat kondycji ludzkości. Tylko że np. ja miałam podobne rozważania o złej ludzkości gdzieś na początku liceum, ale bez tego całego hejtu. A ta pani już od dłuższego czasu nie jest nastolatką.

    Si-fi to w zasadzie mój ulubiony gatunek, obojętnie czy to książki czy filmy, i jak czytam jakie głupoty pani ałtorka tutaj wymyśla... Ci kosmici to w ogóle nie są żadni kosmici. Dlaczego mają moralność taką jak my? Są obłudnymi i zapatrzonymi w siebie mordercami, ale dobro pojmują jak my, postrzegają siebie jako dobre istoty wg ludzkich kryteriów. I pewnie mają taki sam światopogląd od czasu kiedy tylko opuścili swoją rodzinną planetę, w ogóle nic a nic się przez te - zgaduję - tysiąclecia nie zmienili. Przebywanie w nowych warunkach w ogóle na nich nie wpływa. A ludzkość jest najwyraźniej najwyżej rozwiniętą formą z jaką się do tej pory spotkali, ale i tak ją wesoło, bez żadnych oporów eksterminują, zamiast np. zstąpić w blasku swej chwały z niebios i pomóc nam się wyrwać z tego marazmu, abyśmy wstąpili na jedyną słuszną drogę ku Dobru wg duszyczek.
    Nie pamiętam już która z Was tak psioczyła na to, że dusze żerują także na dzieciach, ale skoro to kosmici, to nie ma powodu aby mieli do nich takie samo podejście jak my. No ale "o zgrozo, ich własne potomstwo – następne pokolenie, które wśród nas, dusz, otaczano niemalże czcią, gdyż niesie obietnicę życia – padało nieraz ofiarą straszliwych zbrodni." Czyli dzieci są dla dusz tak samo ważne jak dla nas, pochylają się z łzą w oku nad losem biednych, ludzkich dziatek, ale i tak im to nie przeszkadza niszczyć także i ich. Bo jakoś szczerze wątpię, aby świadomość kilkulatka była w stanie przetrwać pod taką okupacją. Poza tym nasze zbrodnie są dla nich straszne, więc jeszcze jeden punkt za tym, że rozumieją świat wg naszych standardów, że moralność mają taką samą. Można powiedzieć, że są takie jak my. Ta hipokryzja, usprawiedliwianie zanihilowania całej cywilizacji, okrucieństwo, obłuda, odwracanie wzroku kiedy innym dzieje się krzywda - Wandzia wytyka to ludziom, ale sama też tak robi. No ale w końcu krzywda dzieje się tym złym i strasznym istotom, więc jej wolno. Takie coś niesamowicie ludzkie te mejerowe byty doskonałe. Fail jak nie wiem co.
    I właśnie, skoro Wandzia ma zbierać informacje o ruchu oporu, to czemu siedzi na dupie i robi nie wiadomo co na uczelni? Powinna się skupić na zduszeniu Mel i wydarciu jej informacji, a nie psioczyć i jojczyć jak to jej źle. Jeśli to emo ma być wybitnym przedstawicielem tej rasy, to ja nie wiem jak oni w ogóle doszli do etapu podróży kosmicznych. Chyba że życie w ciałach innych istot wpływa na dusze degradująco, a nie rozwijająco, to by mogło co nieco wyjaśnić.

    Krakatoa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano właśnie. Przypomniała mi się inna książka z kosmitami zauważającymi jak "odrażającą" rasą jest ludzkość, a mianowicie "Trzynasty gość" Widmarka. Tyle że tam kosmici:

      UWAGA SPOJLERY

      - zanim zrobili cokolwiek, milion razy się zastanowili, ożywili najwybitniejszych ludzi w historii i poprosili ich o napisanie raportu o ludzkości - dali ludziom szansę się wybronić;

      - zrobili pewne rozgraniczenie - skoro uznali, że problem stanowią kraje rozwinięte, to zostawili rozwijające się w spokoju;

      - nie rzucili się zamieniać życia ludzi w koszmar, tylko opracowali humanitarny plan sterylizacji połowy ludzkości;

      - odstąpili od owego planu, gdy tylko pojawił się nikły promyczek nadziei;

      - zaiterweniowali Z POWODU ludzkich poczynań, w przeciwieństwie do dusz, dla których nasza agresja jest tylko usprawiedliwieniem.

      Tak więc:
      Widmark:Meyer - 1:0

      Usuń
  10. A co się dzieje jak żywiciel umrze z duszą w środku? Dusza siedzi jak w pudełku, czy dzieje się jej jakaś krzywda? I czy jest jakiś sposób na te migoczące tasiemce? Bo jak czytam ten chłam, to mi się samorzutnie włączają opcje odrobaczania świata, ale nie wiem, czy na przykład takie rozdeptanie wystarczy, czy należy toto utopić w kwasie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sprawa śmierci jest zaledwie nakreślona, ale wygląda na to, że gdy żywiciel kopnie w kalendarz, dusza jest natychmiast przenoszona do nowego ciała lub wysyłana na inną planetę.

      Na drugie pytanie na razie nie odpowiem ;), albowiem ten wątek pojawi się swego czasu w naszych analizach...ale powiedzmy, że opcja pierwsza jest bliższa prawdzie.

      Maryboo

      Usuń
  11. Komentarze Kazika i Krakatoi bardzo celne.
    Nie chcę wzniecać żadnego politycznego flejmu, ale tekst o "niesprawiedliwym podziale bogactw" jest... może nie upojny, ale w pewien sposób satysfakcjonujący.
    Pozdrawiam i kłaniam się nisko

    OdpowiedzUsuń
  12. A ja się już od jakiegoś czasu zastanawiam jak pierwsza dusza "wszczepiła" się do pierwszego żywiciela. Bo wychodzi na to, że w normalnej postaci są tylko bezwolnymi, płynnymi galaretami, jak mogłyby się zespolić z czyimś ciałem. I jak wyglądała inwazja na Ziemię? Prawdopodobnie przylecieli w ciałach jakichś żywicieli, wodorostów, niedźwiedzi? I takie niedźwiedzie łaziły sobie i łapały ludzi, żeby ich wykorzystać jako naczynia? A jak to wszystko wyglądało na planecie wodorostów? Przecież one nie mają konkretnego układu nerwowego ani kończyn, żeby móc wszczepić gdzieś pasożyta.
    Agr, im dłużej nad tym myślę tym więcej wątpliwości się pojawia. Ratunku!!!

    A tak przy okazji: wielki szacun za Waszą pracę. Rzeczywiście Wasze analizy są o wiele bardziej rzeczowe niż innych. Nie skupiacie się nad tym, żeby nas rozbawić tylko żeby przedstawić jak najbardziej jasno swoje argumenty. Bardzo mi się to podoba. A poza tym, ile wy musicie robić resarchu przy tych analizach! Chyba jeszcze więcej niż powinien robić pisarz. To też podziwiam, bo sama nie lubię robić ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak ten ton jak z poważnej analizy naukowej też mi się bardzo podoba, oby tak dalej i chyba przeczytam to dzieło żeby sprawdzić czy naprawdę jest tak koszmarne. Bo widzę jasne ale nie wierzę

      Usuń
  13. Adres tego rozdziału "rozdzia-v-pacz"... sprawia, że nie mogę się powstrzymać:

    http://gwiazdologia.naszeszczescie.pl/wp-content/uploads/2012/03/co-ja-pacze.jpeg

    I odnoszę wrażenie, że tak właśnie wyglądała Maryboo podczas czytania ;)

    OdpowiedzUsuń
  14. Pan Pilipiuk stworzył sagę "Oko Jelenia". Gdzie kosmici też nie uważali, że ludzie się szczególnie stwórcy udali... ale oni naprawdę uważali, że nie wolno niszczyć czyjeś duszy docenili nawet, że jako gatunek coś tam stworzyliśmy i że może warto zachować ten dorobek, oczywiście nie przeszkodziło im to zniszczyć Ziemi ale w porównaniu z tymi duszami to kosmici Pilipiuka wydają się wcale sympatyczni.

    Zgoda ludzie są beznadziejni. Ktoś patrzący z zewnątrz mógłby nawet dojść do wniosku, że lubimy się zabijać - taki sport narodowy. Ale przecież to nie jest cała prawda. Jak można nie zauważać, że na Ziemi żyje tyle samo ludzi dobrych ilu drani? Jak dusze mogą tego nie dostrzegać mając przecież dostęp do wspomnień zwykłych ludzi? Kiedy im się przyjrzeć okazuje się przecież, że potępiamy wojny, potępiamy to całe zło jakie tutaj u siebie mamy. Dlaczego dusze nie chcą zauważać nie tylko tej zwykłej moralności ale takich działań na skalę globalną? Nawet jeśli mają to gdzieś i nie poświęciły minuty na zapoznanie się z dorobkiem cywilizacyjnym naszej planety to chyba każdy słyszał o no powiedzmy na przykład Matce Teresie... To chyba świadczy o pewnym potencjale naszej rasy prawda? I te pełne empatii i dobra dusze nie zauważają cierpienia jakie zadają ludzkim istotom? Skoro pochylają się nad każdym robaczkiem to czemu nie mogą zrozumieć, że krzywdzą ludzi? Ostatecznie zapraszał tu ktoś te dusze? Nie gdyby ludzkość zesłała im w prezencie jedną czy dwie atomowe bomby byłby to czyn całkowicie usprawiedliwiony moim zdaniem. Ha ludzkość stanęłaby w obronie także innych wykorzystywanych istot z kosmosu. Można napisać książkę, w której obcy są tacy jak chciała pani Meyer - "Nieznajomi" Dean Koontz na ten przykład. Ci kosmici przemierzyli setki tysięcy lat świetlnych żeby dać ludziom zdolność uzdrawiania bo uznali, że każda rasa zasługuje na taki dar. Te istoty z kosmosu miały tyle empatii by rozumieć, że inna rasa może się czuć samotnie sądząc, że nikt inny nie zamieszkuje wszechświata. Ale o czym ja mówię, wszak aŁtorka tego gniota musiałaby to najpierw zauważyć. Co robią jej ufolki? W imię nie wiadomo czego niszczą miliardową populację ignorując fakt, że ludzie są istotami myślącymi i czującymi. I to ma być ta wielka dobroć z krainy tęczy i różowego lukru? To przerażające. Ostatecznie ludzkość żyje sobie w anarchii ale to nasza anarchia i nic nikomu do tego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Matka Teresa to może nienajlepszy przykład, ale z całą resztą wywodu się zgadzam w 100%.

      - tey

      Usuń
  15. Chciałam znowu być sama. Mieć umysł tylko dla siebie. Ten świat był pełen nowych, przyjemnych doznań i wspaniale byłoby móc się nimi cieszyć bez przeszkód, zamiast skupiać całą uwagę na rozsierdzonej jaźni, która nie chce mnie zostawić w spokoju.
    Jaka bezczelna, nie chce opuścić swego własnego ciała, no! Słyszane to rzeczy, pani Pierożna? ;)

    A poza tym... to było moje ciało. Przyzwyczaiłam się do niego. [...] Nie mogłam dopuścić, by zniszczono to, co moje.
    Czyli kradzione = moje? Super. Pójdę dziś na parking pod blokiem, jeden z sąsiadów parkuje tam swoim Mitsubishi Lancerem. Właduję się do samochodu, posiedzę chwilkę i już tego Lancera nie oddam. Taki ładny i ma fajne osiągi. Od teraz jest mój. Sąsiad się pluje? Co za cham, nie chce mnie zostawić w spokoju. Przecież to mój samochód! Wiem, rzucę cegłówką w sąsiada. Nie mogę dopuścić, by zabrał to, co moje.

    Czy tak, Stefo? -_-

    - tey

    OdpowiedzUsuń