Na początek uwaga techniczna: od dziś linki w tekście będą zaznaczane turkusowym kolorem, podobnym do tego, którego używamy przy cytatach (mam nadzieję, iż zwiększy to ich widoczność - linków, nie cytatów).
Moi
drodzy, proszę wszystkich Was o uwagę, bowiem dzisiejszy rozdział,
choć pozornie mało zajmujący, jest jednym z najbardziej istotnych
w całej książce; poruszę tu pewną niezwykle ważną dla dalszych
analiz kwestię, a moje narzekania będą długie i wyczerpujące. A
więc głęboki wdech – i zaczynamy!
Odcinek
rozpoczyna się wjazdem Wagabundy na autostradę prowadzącą do
Tucson, gdzie, jak wiemy z ostatniej odsłony, zamierza spotkać się
z uzdrowicielem w celu przedyskutowania opcji porzucenia swego
mundurka.
Nie bardzo jednak wiedziałam, po co właściwie się tak spieszę. Chyba po to, by mieć już to wszystko za sobą. By uwolnić się od bólu, smutku, tęsknoty za utraconą na zawsze miłością.
No i
dotarliśmy do sedna sprawy. Szybko poszło, prawda?
...Ale
spokojnie – zamierzam wstrzymać się z przemową do końca
rozdziału. Ten wątek jest zbyt ważny, by potraktować go po
łebkach.
„Tchórz. Dezerter”. Wypróbowywałam w myślach brzmienie tych słów, starając się z nimi oswoić.
Meyer,
wiesz, na czym polega twój problem? Usilnie starasz się stworzyć
konflikt tam, gdzie nie ma on racji bytu, miast skupić się na
rzeczywistych kłopotach bohaterów, wynikających notabene z twojej
kiepskiej pisaniny.
O co u
diabła chodzi z tymi moralnymi rozterkami dusz związanymi z
porzuceniem swoich żywicieli? Z jakiej przyczyny ma to dla nich
JAKIEKOLWIEK znaczenie?! Te potwory uważają, że najeżdżanie i
mordowanie obcych gatunków to moralnie słuszne działania,
usprawiedliwione...w zasadzie nie wiadomo czym, skoro wątpliwym
jest, by w przypadku takich na przykład wodorostów zadziałał
argument pod tytułem: „Są niebezpieczni dla samych siebie i
swojej planety”. Niemniej jednak jasne jest, że ludzie to dla nich
nic więcej niż ochronne kombinezony, umożliwiające cieszenie się
życiem na Ziemi. Stefa próbowała sprzedać nam kilka rozdziałów
temu bajkę pod tytułem „to wyraz szacunku dla wymierających
istnień” - wytłumaczenie raczej obraźliwe dla ludzkości, która
za sprawą kosmitów została zredukowana do roli pacynek. Dusze mają
nas w jeszcze większym poważaniu niż SPN-owskie anioły swoje
vessele – DLACZEGO Wagabunda ma takiego moralniaka na myśl o
konieczności porzucenia dotychczasowej piżamy?!
Kosmitka
obiecuje sobie, iż w ramach możliwości postara się utrzymać
Łowczynię z dala od Mel i konstatuje, iż będzie to niezwykle
trudne, co jest kłamstwem – pozostaje jeszcze zabójstwo.
Wcale
nie żartuję. Z opowieści chirurga w rozdziale trzecim wiemy (i
zostanie to potwierdzone wielokrotnie na przestrzeni tej książki)
że wyjęcie duszy z właściciela ciała może skończyć się dla
tego drugiego zgonem (co stawia pod znakiem zapytania zdolność
logicznego rozumowania Łowczyni, która jako pierwsza zaproponowała
zabawę w przebieranki). A jeżeli Melanie jednak przetrwa operację
i okaże się, iż nie da rady zorganizować bezpiecznej drogi
ucieczki, można zawsze pomóc jej opuścić ten padół łez.
Kontrowersyjne, owszem, ale biorąc pod uwagę alternatywę -
wszczepienie nowej, znacznie bardziej złośliwej duszy, która
przebiłaby się przez osłony Melanii i z uśmiechem na ustach
wydałaby resztkę ludzkości na rzeź, tylko po to by ostatecznie
zdusić i samą żywicielkę - nietrudno zgadnąć, za którą drogą
optowałaby Mel. W tym przypadku nie chodzi już bowiem o samą pannę
Stryder; w grę wchodzi przyszłość tego, co pozostało z naszej
rasy.
Wagabunda
jedzie, jedzie i rozmyśla:
Raz po raz stawała mi przed oczami twarz Jareda, za każdym razem pod innym kątem. Widziałam, jak wiecznie chudy Jamie coraz szybciej rośnie i nabiera ciała. Tak bardzo chciałam wziąć ich w ramiona. Tęsknota sprawiała mi fizyczny ból – ostry jak nóż, przenikliwy, nie do zniesienia. Musiałam jak najszybciej się od tego uwolnić.
...Jeszcze
nie. JESZCZE nie.
Nasza
duszka czuje, iż burczy jej w brzuchu i ma ochotę czym prędzej
zatrzymać się gdzieś na kolację; ponieważ jednak restauracja w
Tucson = konieczność konfrontacji z Łowczynią (nie pytajcie, co
ma piernik do wiatraka; wygląda na to, że Łowczyni została
najzwyczajniej w świecie wylana z roboty i żeby nie zanudzić się
na śmierć, spędza całe dnie szpiegując Wagabundę – inaczej
bowiem musiałaby robić coś jeszcze poza obsesyjnym stalkingiem),
nie bardzo ma ochotę znaleźć się już na miejscu. Na szczęście,
kosmitka jest niedaleko miejscowości o nazwie Picacho Peak, może
więc zrobić sobie przystanek w podróży. Nazwa owego miejsca
wywołuje ożywioną reakcję Melanie, choć dziewczyna nigdy tam nie
była i ewidentnie stara się zablokować wszystkie wspomnienia
związane z owym hasłem. Wagabunda postanawia obejrzeć daną...
...Nie
mam pojęcia, czy to wina tłumacza - pana Witczaka, czy też samej
autorki, ale Picacho Peak to park stanowy, ciężko byłoby go zatem
określić mianem miejscowości.
Nawiasem
mówiąc, wybór takiej a nie innej lokalizacji będzie miał swoje
następstwa w dalszej części powieści. Posiadam Google, Stefciu i
nie zawaham się ich użyć.
Na horyzoncie zaczęła się rysować samotna góra – obiektywnie niezbyt duża, lecz dominująca nad otaczającymi ją wzniesieniami. Miała dość niezwykły, przykuwający uwagę kształt.
Na
przykład taki?
...Meyer,
zaklinam cię, nie idź tą drogą. Wystarczy już, że dla swojego
mokrego snu kompletnie przebudowałaś autentyczną miejscowość w
stanie Waszyngton; zostaw w spokoju przynajmniej obszar prawnie
chroniony.
W miarę jak się zbliżałyśmy, Melanie uważnie się jej przypatrywała, choć oczywiście markowała obojętność.
Mam
pytanie * podnosi w górę dwa palce * Jak w zasadzie działa
połączenie między Melanie i Wagabundą? Czy ktoś z Was mógłby
mi to wyjaśnić? Jestem absolutnie poważna.
Do tej
pory Mel komentowała jedynie rzeczywistość wokół kosmitki, stąd
logicznym wydawał mi się wniosek, że widziała i słyszała to, co
jej pasożyt – była trochę jak sparaliżowany osobnik, doskonale
zdający sobie sprawę z tego, co odbywa się w jej otoczeniu, ale
nie mający możliwości komunikacji ze światem.
Teraz
cała teoria wzięła w łeb.
Jakim
cudem Melanie może WYBIERAĆ, na co chce patrzeć? To Wagabunda
zarządza oczami, do kroćset! Jeżeli podczas jazdy kosmitka będzie
uparcie gapić się przed siebie, nie ma możliwości, by Mel
zobaczyła cokolwiek poza linią horyzontu. A jeśli przyjmiemy, że
to jedynie figura stylistyczna i to Wagabunda przez cały czas
obserwowała górę – skąd duszka wie, że Melania patrzy się w
to samo miejsce, a nie, na ten przykład, smacznie drzemie? Czy w
momencie wspólnych oględzin Wagabunda widzi to samo, tylko
tak...wyraźniej? A może od wzmożonego wysiłku zaczynają ją
boleć gałki oczne?
Tyle
pytań i żadnej odpowiedzi.
Wagabunda
wciąż próbuje bezskutecznie odkryć, dlaczego to miejsce ekscytuje
jej mundurek (Swoją drogą, kolejne pytanie – w jaki sposób nasz
robal odczuwa wzruszenia swego ludzia? Na logikę można by przyjąć,
iż przejawiają się one, jak dotąd, poprzez reakcje fizjologiczne,
ale nie mamy żadnej wzmianki o np. wzmożonym biciu serca –
wygląda na to, iż...cóż, w ogóle to nie wygląda. Może to po
prostu wybitna empatia naszego eksglona), a Mel utrudnia jej zadanie
poprzez...o, nie...flashbacki.
Proszę,
tylko nie flashbacki. Są nudne, przesłodzone i dobijają i tak już
niemrawe tempo tej powieści.
*
wzdycha * Na dowód tego, jak bardzo Was lubię, nie każę Wam
przedzierać się przez nie osobiście; zrobimy streszczonko.
Flashback
nr 1:
Melanie
angstuje pomiędzy drzewami; Jared zachodzi ją od tyłu i porównuje
ją do driady (nie, nie chodzi o to, że dostanie od niej przez łeb,
jeśli skopie niewinny krzaczek – dziewczyna jest piękna jako ta
nimfa). Melanie dalej angstuje; okazuje się, że wspomnienie
pochodzi z wieczoru przed pamiętnym rozstaniem, którego skutkiem
było pojmanie Mel, dziewczynę martwi więc perspektywa długiej
rozłąki. Bohaterowie targują się jak stare przekupki, wychodzi
jednak na jaw, iż Howe jest wytrawniejszym graczem:
– Jamie jest jeszcze chłopcem. Proszę, nie pozwól, żeby coś mu się stało.– A co powiesz na taką umowę – proponuje Jared. – Ty nie pozwól, żeby cokolwiek stało sięt o b i e, a ja... zrobię, co w mojej mocy. To moje ostatnie słowo.
Osobiście
nie zostawiłabym ukochanego brata w rękach kogoś, kto obiecuje, że
POSTARA się zachować go przy życiu, ale to tylko ja.
– Nie rozstajemy się na zawsze – obiecuje. – Zawsze cię odnajdę. – Nigdy nie jest zupełnie poważny, więc oczywiście po chwili dodaje: – Nawet jeśli się dobrze schowasz. W grze w chowanego jestem mistrzem.– A policzysz najpierw do dziesięciu?– Tak, i nie będę podglądał.
Wiecie,
dlaczego cytuję ten fragment? Bo to ostatni moment, w którym Jared
Howe zachowuje się jak normalna, wesoła i wrażliwa istota ludzka.
Chciałabym
napisać, że to taki dowcip lub hiperbola, ale niestety, jestem
absolutnie poważna. Moja nienawiść do tego typa jest tak wielka,
iż przyćmiewa wszystkie me uczucia w stosunku do Warda i Pedowolfa;
pomijając Patcha z „Szeptem” nie kojarzę żadnego innego tru
loffa z powieści dla młodzieży, który wywoływałby we mnie tak
potężną i wszechogarniająca falę wściekłości pomieszanej z
pogardą. W przeciwieństwie do Beige nie czekam wcale na popchnięcie
akcji do przodu, albowiem oznacza to, iż będę musiała męczyć
się z tym psychopatą.
Jak
zapewne pamiętacie, Mel postanowiła udać się na wyprawę w celu
odnalezienia swej kuzynki Sharon. Co jednak zasugerowało jej, iż
dziewczyna wciąż jest człowiekiem? Podczas rabunku jednego z
mieszkań nasi protagoniści włączyli telewizor, by obejrzeć
lokalne wiadomości i ujrzeli tam:
(…) wyraz jej twarzy, to ukradkowe spojrzenie, mówiące: „staram się nie rzucać w oczy, nie zwracajcie na mnie uwagi“. Szła nienaturalnym, odrobinę zbyt szybkim krokiem, chyba za bardzo starając się wyluzować. Wmieszać w tłum.Żaden pasożyt by się tak nie zachowywał.Co Sharon robi w tak wielkim mieście jak Chicago, spacerując po ulicach jak gdyby nigdy nic?
Dziękuję
ci, Melanio – to bardzo, bardzo dobre pytanie.
CO,
U DIABŁA, ROBIŁA LUDZKA KOBIETA, SPACERUJĄC POMIĘDZY DUSZAMI JAK
GDYBY NIGDY NIC?!
*
jęczy, rozpaczliwie uderzając czołem o biurko * Spoiler: jednym z
głównych konfliktów w dalszej części książki będzie
niemożność udania się przez ludzkich osadników po zapasy –
muszą radzić sobie z tym, co zdołają ukraść pod osłoną nocy
(to głupi i nielogiczny pseudokonflikt, ale zajmiemy się nim w
odpowiednim czasie). Sytuacja jest tak trudna, że na „akcje”,
jeżdżą wyłącznie uzbrojeni mężczyźni i to w znacznych
odstępach czasu, ryzyko dekonspiracji jest bowiem ogromne.
...I
mam uwierzyć, iż jakaś dziewucha ot, tak łazi sobie po ulicach
miasta, bez kamuflażu w rodzaju soczewek czy okularów
przeciwsłonecznych – i nikt nie porywa jej w try miga w celu
ujednolicenia?
Stefciu,
logika jest twym przyjacielem, przytul ją do serca!
Czas
na flashback nr 2:
Jamie
boi się, iż Melanie nie wróci (a raczej, jak tata Stryder, wróci
z nowym lokatorem wewnątrz). Melanie obiecuje, że wróci (sama).
Koniec flashbacku. Przysięgam, to wszystko – w dwóch zdaniach
streściłam cały sens akapitu zajmującego ponad pół strony.
Flashback
nr 3...uff, nic z tego, to reminiscencja samobójstwa (plus scena, w
której Mel bazgrze na kartce słynną pożegnalną notkę spod
Nie-Szatańskich Drzwi : „Nie wyszło. Stop. Kocham Was. Stop.
Radzę poszukać sobie nowej miejscówki. Stop.”), której to sceny
Wagabunda najwyraźniej nie ma zamiaru przeżywać ponownie, więc
stanowczo każe Melanii przestać. Chodzi jednak o coś więcej:
– Dosyć! – mówię na głos, otrząsając się z bólu. – Dosyć! Wygrałaś! Teraz ja też nie mogę bez nich żyć. Zadowolona? Chyba rozumiesz, że nie mam już zbyt dużego wyboru. Jest tylko jedno wyjście – muszę się ciebie pozbyć.
*
gryząc palce * Jeszcze tylko trochę, jeszcze odrobina
cierpliwości...
Okazuje
się, że panna Stryder nie jest w ciemię bita – czekała tylko,
aż kosmitka się złamie, by zasugerować jej, że jest jeszcze
opcja B:
„Sama zobacz.”Wzrok miałam wciąż utkwiony w sylwetce skalistej góry. Wyrastała nagle z pustynnej równiny, dominując nad resztą krajobrazu. Powiodłam spojrzeniem po jej nierównym konturze w ślad za Melanie.Łagodna krzywa, biegnąca ostro w górę i równie ostro opadająca, potem pnąca się długo w górę, by w końcu znów gwałtownie opaść.A więc nie północ i południe, jak to sobie wyobrażałam na podstawie jej wyrywkowych wspomnień, lecz góra i dół.Rysunek górskiej grani.Linie prowadzące do Jareda i Jamiego. Ta była pierwsza.Mogłabym ich odnaleźć.„Mogłybyśmy”, poprawiła mnie Melanie. „Nie znasz wszystkich wskazówek. Tak samo jak nie znasz drogi do chatki w kanionie. Nie zdradziłam ci wszystkiego.”
Nad
chatką w kanionie poznęcamy się później; na razie interesuje
mnie coś innego.
Spójrzcie
na obrazek, który zamieściłam wyżej. Meyer nie podaje wprost, o
które wzniesienie chodzi, ale biorąc pod uwagę, iż jest to
najwyższy z szczytów tworzących Picacho Peak State Park, nie ma
wątpliwości, iż miała na myśli tę konkretną górę. Spójrzcie
na jej kontury.
Jak,
na wszystko co święte, można NIE domyślić się, iż chodzi o
jakiś rodzaj pagórka? Co innego mogłoby to być? Zapis z
elektrokardiogramu? Jak to możliwe, że Łowczyni nie odkryła, co
kryje się za tymi bazgrołami? I w końcu, jakim cudem te ameby
zdołały doprowadzić do kolonizacji Ziemi, skoro ewidentnie mają
problemy z logicznym rozumowaniem?
Aha,
Melu, nie chce cię martwić, ale Wagabunda ZNA pozostałe dwie
wskazówki – opisuje je dokładnie w rozdziale szóstym (nawiasem
mówiąc, jeśli będzie Wam się nudzić w chłodne, jesienne
wieczory, możecie zerknąć sobie na tę mapkę:
i
spróbować dopasować wspomniane linie do autentycznego krajobrazu –
obiecuję, że napiszę fica na dowolny [związany z sagą bądź
„Intruzem”] temat temu z Was, który zdoła odkryć, gdzie
właściwie należy umieścić owe wywijasy i jak wyglądałaby owa
Wagabundzina mapa w całości).
Skąd
jednak wzięła się sama idea wzgórz i zakrętasów? Opowie nam o
tym...ech...kolejny flashback.
Flashback
nr 4:
– To zwykłe gryzmoły. A wuj Jeb ma świra. Jest stuknięty, jak zresztą cała reszta rodziny taty.
Pytacie,
o co się rozchodzi? Tata Stryder miał troje rodzeństwa, z czego
jeden brat zginął przed inwazją kosmitów, zaś pozostała dwójka
(ciotka Maggie, czyli mama Sharon oraz wuj Jeb) byli znani ze snucia
teorii spiskowych. Podczas odwiedzin u ciotki i kuzynki za
szczenięcych lat, Sharon pokazała Mel specjalną kryjówkę, którą
Maggie zbudowała na wypadek jakiegoś kataklizmu:
Sharon dostała wtedy niezłą burę, a ja musiałam przysiąc, że dochowam tajemnicy. Mimo to przeczuwałam, że ciocia Maggie na wszelki wypadek przeniesie kryjówkę w nowe miejsce.Ale pamiętam, jak trafić do starej. Próbuję sobie wyobrazić, że Sharon tam teraz mieszka, w sercu wrogiego miasta, zupełnie jak ta słynna Żydówka, Anna Frank.
…
…
Meyer,
nie zrobiłaś tego. NIE porównałaś jednej z najbardziej
karykaturalnych postaci, jakie kiedykolwiek wyszły spod twej
klawiatury do dziewczyny, która straciła życie w obozie
koncentracyjnym i zostawiła po sobie dziennik, w którym, jakby na
przekór wszystkim przekleństwom jakie spadły na nią i jej
rodzinę, zawarła myśl: "Nadal wierzę, że ludzie są z natury dobrzy".
NIE
ZROBIŁAŚ TEGO.
Już
mi lepiej.
Wróćmy
do historii. Kilka lat później dom Stryderów odwiedził wuj Jeb;
był to okres, gdy na Ziemi pojawiły się już pierwsze dusze, ale
tylko wielbiciele szukania we wszystkim drugiego dna w stylu
wspomnianego wujka zauważali, że coś jest nie halo. Traf chciał,
iż mama Stryder została akurat zaproszona przez babcię Melanii w
odwiedziny, która to babcia strasznie nalegała na przyjazd i reszty
familii; słysząc to, Jeb ostrzegł brata iż jego żona z pewnością
nie wróci niezmieniona oraz nabazgrał na okładce albumu ze
zdjęciami słynne linie, które, jak twierdził, uratują im kiedyś
życie. Tata Stryder wkurzył się i wyrzucił go z domu, ale Jeb
zdążył jeszcze szepnąć Melanie, by w razie kryzysu kierowała
się owymi liniami, a znajdzie schronienie; uwagą kluczem miało być
natomiast: „Zacznij od początku i cały czas ich się trzymaj”.
Jared pokiwał głową w zamyśleniu, nie odrywając wzroku od rysunków.– Początek... początek... To musi coś znaczyć.– Wcale nie musi. Jared, to zwykłe bazgroły, a nie żadna mapa. Te linie nawet się nie łączą.
...Wiesz,
że wuj Jeb był paranoikiem i jako taki z pewnością zbudował
sobie jakiś schron na wypadek klęski żywiołowej czy też najazdu
kosmitów. Wiesz też, że najechali was kosmici.
2 + 2
= ?
Nic
dziwnego, że to właśnie Wagabunda uznana została za idealnego
pasożyta do eksploracji umysłu Mel; trafił swój na swego.
Flashback
kończy się, ustępując miejsca...kolejnemu flashbackowi. Tym razem
Melanie wspomina wczesne dzieciństwo, kiedy to przeglądała
(jeszcze nie) pomazany przez wuja album ze swym ojcem; pomiędzy
zdjęciami znajdowała się fotka z 1904 r. przedstawiająca ranczo
Stryderów, ich rodzimą ziemię, znajdującą się...
...na
terenie Picacho Peak.
Stefa?
Picacho Peak to park stanowy. Owszem, został ustanowiony w 1965 roku
– ale to NIE znaczy, że ktokolwiek pozwoliłby Stryderom mieszkać
sobie na terenie prawnie chronionym, choćby i pierwszy mąż z klanu
S. postawił tam chatkę tuż po tym, jak obszar dzisiejszej Arizony
dołączył do Stanów Zjednoczonych. Wprawdzie prawo dotyczące
parków stanowych jest nieco bardziej liberalne niż to związane z
narodowymi – ot, możecie na przykład wybrać się do Picacho Peak na camping – ale to nie zmienia faktu, iż NIE MOŻNA tam mieszkać.
Chata wuja Toma
Jeba
zostałaby elegancko zburzona dobre czterdzieści lat temu – i to
przy założeniu, iż facet długo i uparcie walczyłby o schedę
przodków.
Cóż,
pomijając kwestie prawne, cale wspomnienie ma na celu uświadomienie
Wagabundzie, iż Jared i Jamie z pewnością udali się na
poszukiwania danego obiektu. Mel znowu wspomina wspomnienia (mówię
serio – mamy tu fragment dotyczący przeprowadzki do domku Howe'ów i
obserwowania przez Melanię starego domu Sharon, gdzie została
schwytana, diabli wiedzą, po co), a następnie autorka serwuje nam
taki oto dialog:
„Nie powinnaś tego widzieć”, pomyślała Melanie. Jej cichutki głos zdradzał zmęczenie. Fala wspomnień, dyskusje, groźby – wszystko to ją zmogło.„Powiesz im, gdzie ją znaleźć. Ją też zabijesz.”– Tak – powiedziałam na głos, zamyślona. – To mój obowiązek.„Ale dlaczego?” – wymamrotała sennie, jakby miała zaraz usnąć. „Co będziesz z tego miała?”
Wagabunda
nie zaszczyca swego mundurka odpowiedzią, ale zaczyna poważnie
zastanawiać się, co właściwie powinna zrobić, nie ma bowiem
najmniejszej ochoty zdawać sprawozdania Łowczyni:
Słuszna przecież myśl o dokończeniu podróży, zrobieniu tego, co do mnie należało, sprawiła, że poczułam się zdrajczynią. Nie rozumiałam dlaczego. W pierwotnym języku dusz, używanym tylko na naszej rodzimej planecie, nie istniały słowa „zdrada” czy „zdrajca”. Nie było nawet wyrazu „lojalność” – nie było nam potrzebne, skoro nie istniało jego przeciwieństwo.
Ale
mieliście za to takie fajne słowa, jak braterstwo czy współczucie,
choć nie istniały dla was znieczulica czy samolubstwo. Wygląda na
to, że dusze mają dosyć ubogi i niekonsekwentny słownik, czyż
nie?
Świat
według Terencjusza: 20
Lecz mimo to na samą myśl o spotkaniu z Łowczynią ogarniało mnie przemożne poczucie winy. Zrobię coś złego, mówiąc jej, czego się dowiedziałam. „Złego? Niby czemu?” – odparowałam wściekle sama sobie. Jeżeli się teraz zatrzymam i posłucham bałamutnych rad żywiciela, to właśnie będzie prawdziwa zdrada. Nie mogę tak postąpić. Jestem duszą.
Wiecie
co? Lubię ten akapit. Tak, Wagabunda jest tu jak zwykle
niekonsekwentna w swoim postrzeganiu rzeczywistości, ale jej reakcja
wciąż jest prawdopodobna i zrozumiała – dusze są dla siebie
niczym jedna wielka rodzina i jawne wystąpienie przeciwko
własnej...plazmie? z powodu odkrycia w sobie uczuć dla „niższej”
rasy to wcale niełatwa decyzja. (BTW, Meyer – Supernatural did it better).
Cóż
z tego jednak, skoro następnie dostajemy...to.
Tak,
moi kochani; dotarliśmy do TEGO momentu. Zapnijcie pasy i trzymajcie
się mocno, albowiem czeka nas bardzo ciężka podróż.
Ale co z tego, skoro wiedziałam, czego pragnę – bardziej niż czegokolwiek innego we wszystkich poprzednich ośmiu życiach. Gdy mrugnęłam oślepiona słońcem, mignęła mi twarz Jareda. Tym razem wspomnienie nie należało do Melanie, lecz do mnie. Nie podsuwała mi już żadnych obrazów. Ledwie czułam jej obecność. Jakby z zapartym tchem czekała aż podejmę decyzję.Nie potrafiłam oddzielić się od tego ciała i jego pragnień. Stało się mną, a przecież nie tak to sobie wyobrażałam. Czyje to były pragnienia – moje czy ciała? I czy takie rozróżnienie miało jeszcze sens?
Istnieją
takie momenty, gdy podczas lektury natykasz się na jakiś – często
pozornie niewinny – fragment, po przeczytaniu którego masz
stuprocentową pewność, że dana książka będzie zła. Może nim
być 4356 z kolei opis cudowności głównej bohaterki, niebywale
głupia decyzja protagonisty czy też, jak w tym wypadku, wyjątkowo
obrzydliwy koncept, na którym opierać się będzie dalsza fabuła
powieści. W przypadku „Intruza” chodzi jednak o coś jeszcze.
To
właśnie ten cytat jest ostatecznym potwierdzeniem tego, co starałam
się dowieść w rozdziale piątym: Meyer nie napisała
samodzielnego, odrębnego w treści dzieła. Meyer skopiowała
„Zmierzch” i postarała się, aby wszystkie tamtejsze dewiacje
zostały przeniesione do najnowszej książki i w odpowiednim stopniu
wyolbrzymione.
Myślę,
że większość z Was doskonale wie, gdzie leży problem;
zasugerowałam to zresztą w komentarzu pod analizą odcinka
siódmego. Chcę jednak, abyście byli w stanie zrozumieć, skąd
bierze się moja szczera i głęboka antypatia do tego tworu, dlatego
spójrzcie, proszę, raz jeszcze na powyższy cytat, a następnie na
to:
„– Dosyć! – mówię na głos, otrząsając się z bólu. – Dosyć! Wygrałaś! Teraz ja też nie mogę bez nich żyć. Zadowolona?”Intruz, rozdział IX „Odkrycie”
„Nie bardzo jednak wiedziałam, po co właściwie się tak spieszę. Chyba po to, by mieć już to wszystko za sobą. By uwolnić się od bólu, smutku, tęsknoty za utraconą na zawsze miłością.”
Intruz, rozdział IX „Odkrycie”
„Raz po raz stawała mi przed oczami twarz Jareda, za każdym razem pod innym kątem. Widziałam, jak wiecznie chudy Jamie coraz szybciej rośnie i nabiera ciała. Tak bardzo chciałam wziąć ich w ramiona. Tęsknota sprawiała mi fizyczny ból – ostry jak nóż, przenikliwy, nie do zniesienia. Musiałam jak najszybciej się od tego uwolnić.”Intruz, rozdział IX „Odkrycie”
„Mój żywiciel kochał żywiciela Curta i ta miłość przetrwała nawet wtedy, gdy umysły zmieniły właścicieli.”Intruz, rozdział V „Płacz”
„- (…) Co z tego, że ci powiem, iż widzę jego twarz za każdym razem, gdy zamykam oczy? Ze budzę się i płaczę, bo nie ma go przy mnie? Że jej wspomnienia są tak silne, iż nie potrafię ich już oddzielić od moich własnych?
Intruz, rozdział V „Płacz”
Być
może pamiętacie, iż w analizie numer pięć wkleiłam linki do
artykułów dotyczących chemii uczuć; oba źródła były zgodne co
do tego, że mózg odgrywa bardzo ważną (choć nie jedyną) rolę w
procesie doboru partnera i zakochiwania się. Wiecie, do czego
zmierzam?
Wagabunda
nie kocha ani Jareda, ani Jamiego.
Nigdy
ich nie kochała i nigdy nie będzie ich w stanie pokochać.
Wszystkie uczucia, jakimi ich darzy związane są z projekcjami,
jakie przesyła jej Melanie i które zapisane są w ich „wspólnym”
mózgu. Ta miłość nie należy do niej; kosmitka pobiera po prostu
wszelakie impulsy pochodzące od Mel i przyswaja je w taki sam sposób
jak emocje czy zmysły.
Ów
fakt ma trzy różne dalekosiężne konsekwencje.
Pierwsza
z nich jest natury stricte technicznej – fabuła „Intruza”
nie ma najmniejszego sensu. Myślę, iż nie będzie szczególnym
spoilerem jeśli napiszę, iż dalsza akcja powieści opierać się
będzie na, ekhm, „reformacji” (z tym kłamstwem już się
szczęśliwie rozprawiliśmy, ale poudawajmy chwilę, że wierzymy
Stefci) Wagabundy, która wynikać będzie z jej przywiązania do
ludzkiej rasy, z bratem i ukochanym Mel na czele. Problem w tym,
iż...to przywiązanie nie istnieje. Owe namiętności nie należą
do duszki tak samo, jak nie należy do niej ciało, którym operuje.
W efekcie większość jej czynów i starań kompletnie traci na
znaczeniu, bo motywacja, która popycha Wagabundę naprzód w
znacznej mierze nie wynika z jej własnych pobudek. Każda decyzja
związana w jakikolwiek sposób z Jamiem i Jaredem oparta jest na
pożyczonych wzruszeniach, nie mających nic wspólnego z prawdziwymi
odczuciami kosmitki.
Ktoś
mógłby teraz pomyśleć, że nawet w takiej sytuacji mamy wciąż
do czynienia z całkiem ciekawą ideą, będącą zaczątkiem
interesującej akcji. Ostatecznie, psychologiczny dramat YA
traktujący o dziewczynie, która z najeźdźcy staje się ofiarą
czyichś żądz brzmi naprawdę ciekawie. Zgadzam się, napotykamy tu
jednakże pewne problemy.
Primo:
jak udowodnimy z Beige w przyszłych analizach, Stefa jest koszmarnie
niekonsekwentna w kwestii wspólnej jaźni dziewczyn (patrząc na
liczbę punktów w kategorii „Świat według Terencjusza”, nie
sądzę, aby ta informacja miała poskutkować nieprzespaną nocą u
któregokolwiek z naszych czytelników), w związku z czym trudno tu
mówić o spójnej linii fabularnej.
Secundo:
Meyer nie ma pojęcia, że napisała cokolwiek z wymienionych przeze
mnie powyżej elementów.
I
tu dochodzimy do drugiego, znacznie poważniejszego problemu.
Rzućcie
okiem na zamieszczone poniżej fragmenty sagi Zmierzch.
„Sam naprawdę kochał Leę, ale kiedy zobaczył Emily, zupełnie o niej zapomniał. Pod wpływem Emily tamto uczucie zostało w nim gwałtownie zduszone. I zastąpione nowym, silniejszym. To było jak grom z jasnego nieba”
Zaćmienie, rozdział 5 „Wpojenie”
„(...) Zresztą, odkąd jest Claire...dziewczyny przestały dla mnie istnieć. Nie zwracam uwagi na to, która jest ładna, a która nie. Nawet nie widzę ich twarzy”.
Przed Świtem, rozdział 8 „Kurczę, kiedy wreszcie wybuchnie ta wojna z wampirami?”
„Kiedy zapatrzyłem się w porcelanową buźkę maleństwa, które w połowie było wampirem, a w połowie człowiekiem, wszystko, co miało dla mnie dotąd jakiekolwiek znaczenie, uleciało ze mnie – niczym pęk balonów uwolnionych serią cięć. Wszystkie więzi łączące mnie z moim dawnym życiem, wszystko to, co sprawiało, że byłem, kim byłem – miłość, jaką darzyłem martwą dziewczynę na piętrze, jaką darzyłem swojego ojca, jaką darzyłem swoich braci, lojalność wobec nowej sfory, nienawiść do wrogów, mój dom, moje imię, moje ja – w okamgnieniu odłączyło się ode mnie – ciach, ciach, ciach – i znikło w przestworzach.Nie dryfowałem jednak. W miejscu trzymała mnie nowa więź – o stokroć silniejsza niż tamte razem wzięte.(...)Renesmee.”Przed Świtem, rozdział 18 „tego się nie da opisać”
A
teraz spójrzcie z powrotem na cytaty z „Intruza”.
I
jeszcze raz.
Cóż,
moi drodzy: pora oficjalnie powitać w naszych analizach najbardziej
znienawidzony motyw z serii traktującej o pannie Swan i jej
adoratorach. Oklaski dla Wpojenia, wersja 2.0!
Wiele
osób twierdzi, iż „Intruz” jest znacznie lepszy od poprzednich
dzieł Smeyer. Nie bronię nikomu mieć własnej opinii na ten temat;
biorąc jednak pod uwagę, iż czeka nas jeszcze pięćdziesiąt
rozdziałów do rozszarpania, czuję, że muszę jasno przedstawić
swoje stanowisko w tej kwestii.
Nie.
Nie jest. „Intruz” to jedna z najkoszmarniejszych książek YA,
jakie miałam nieszczęście przeczytać; na głowę bije ją tylko
całkowicie patologiczne „Szeptem”. Fabuła „Intruza” to
wszystkie największe zmierzchowe obrzydlistwa zebrane w jedno i
podkręcone do potęgi entej. To nie jest odrębna, niezależna
historia; nasza autorka nie potrafi stworzyć niczego poza wariacjami
swojego mokrego snu, przebiera więc Bellę, McSparkle'a i Jacoba w
peruki i każe im kręcić się po nowym planie zdjęciowym wedle
starego scenariusza. A mimo tego – pomimo trzymania się kurczowo
starych, sprawdzonych formuł – Stefa wciąż zdołała uczynić tę
książkę bardziej niesmaczną niż jakąkolwiek część sagi.
Wpojenie
jest zdecydowanie jednym z najbardziej chorych pomysłów, na jakie
kiedykolwiek wpadła Meyer. To magiczne uzależnienie wilkołaka od
odpowiedniego obiektu prokreacji – obiekt ów, nawiasem mówiąc,
wciąż może znajdować się na etapie pieluch – które czyni z
niego bezmózgie zombie, skupione li i jedynie na dogadzaniu swej
rzekomej ukochanej. Wpojeni nie mają wolnej woli, są bowiem
całkowicie uzależnieni od osoby, w którą się wpoją; jak
pokazuje ostatni z zamieszczonych przeze mnie cytatów, ci
nieszczęśnicy tracą całe swoje jestestwo na rzecz bycia idealnymi
partnerami dla swych wybranek.
Nie
muszę chyba dodawać, iż Stefa uważa ów koncept za szczyt
romantyzmu.
Na
pierwszy rzut oka wydawałoby się, że sytuacja Wagabundy nie jest
aż tak tragiczna; dziewczyna nie jest uzależniona fizycznie od
Jareda i wciąż jest w stanie podejmować niezależne decyzje.
Istnieje jednak pewien szkopuł.
Umówmy
się – niezależnie od tego, co twierdzą twihardy, nie istnieje
absolutnie żadna okoliczność, w której można by rozważać
wpojenie jako cokolwiek poza dewiacją. Traktowanie dwulatki jak
ukochanej siostrzyczki tylko po to, aby za kilka lat zrobić z niej
kochankę i matkę dzieciom (wszak powodem, dla którego owo zjawisko
w ogóle istnieje jest konieczność dalszego przekazywania
wilkołaczych genów) nie mieści się na żadnej dopuszczalnej skali
zachowań; o tym, iż Stefcia stanowczo przegięła niech świadczy
fakt, iż nawet co poniektórzy fani nie byli w stanie przełknąć
tego wątku. Wpojenie jest kontrowersyjne (eufemistycznie rzecz
ujmując), ale jednocześnie stanowi bardzo ważną część
„Zaćmienia” i „Przed Świtem” i, z racji swej dyskusyjnej
moralności, jest szeroko komentowane nawet poza ścisłym fandomem.
Tak czy inaczej – jest widoczne na pierwszy rzut oka.
W
przypadku Wagabundy, Meyer nie szuka usprawiedliwień dla braku
wolnej woli duszki, nie stara się jakoś złagodzić nieszczęśliwych
implikacji. Ona najwyraźniej nie ma pojęcia, iż skopiowała ten
motyw, a jeśli ma, to – podobnie jak w przypadku masowych mordów
ludności – tym razem nie widzi potrzeby, by w jakikolwiek sposób
rozwinąć tę kwestię. W efekcie, miłosne uzależnienie Wagabundy
jest przez resztę powieści traktowane jako absolutnie normalne
zjawisko i przedstawiane w taki sposób, jakby owo uczucie miało
źródło w niej samej.
Nic
z tego.
Wagabunda
jest wpojona dokładnie na tej samej zasadzie, co Jake, Quil czy Sam
– na skutek nadnaturalnych działań, jej mózg przestał należeć
tylko i wyłącznie do niej i zaczął postrzegać kompletnie
nieznaną jej osobę jako Tego Jedynego. Kosmitka nie ma najmniejszej
kontroli nad owym uczuciem, jest mu całkowicie podległa i traktuje
je jako swoje własne, choć bynajmniej tak nie jest.
Wagabunda
nigdy nie poznała Jareda; nie wie, jakim jest człowiekiem i nie ma
pojęcia, czy polubiła by go, gdyby spotkała się z nim jako dusza
wszczepiona w inne ciało – bo podobnie jak wpojenie zniekształca
obraz wybranki i ukazuje ją wpojonemu jako chodzący ideał, tak i
Wagabunda zna tylko Jareda będącego wytworem wspomnień zakochanej,
skrajnie nieobiektywnej Melanii. To samo dotyczy Jamiego – kosmitka
jest do niego przywiązana wyłącznie dlatego, że troska Mel
rzutuje na jej odbiór rzeczywistości, w innym wypadku nie miałaby
żadnych podstaw, aby martwić się o kompletnie jej obcego
dzieciaka. Same wspomnienia nie grają tu bowiem zbyt wielkiej roli;
podobnie, jak ciężko byłoby obdarzyć prawdziwą miłością
osobę, którą znamy wyłącznie z filmu czy zdjęć, tak i
Wagabundzie nie zależałoby szczerze na duecie J&J bez
ingerencji uczuć Melanie.
Pozostaje
jeszcze jedna kwestia – niezależnie od tego, jak bardzo jest to
myślenie życzeniowe Stefy i jak niewiele ma to wspólnego z ludzką
psychologią, faktem jest, że wpojony traktuje swą panią jak
bóstwo z samych niebios (to jest, o ile przymkniemy oko na Sama
Rozpruwacza), a i ona jest mu (uwaga, czas na Wielkie Zawieszenie
Niewiary) wdzięczna za okazywaną atencję i przywiązana do swego
osobistego niewolnika. Spoiler na przyszłość – patologiczne
zachowanie Jareda w stosunku do naszej duszki zasłuży sobie na
osobną kategorię, a mimo to Wagabunda najzwyczajniej na świecie
NIE JEST w stanie się odkochać – nie, dopóty Mel darzy Howe'a
uczuciem. W przypadku wpojenia nieszczęsny wilkołak mógł
przynajmniej zrzucać winę na nieprzychylny los; Wagabunda jest zaś
(przynajmniej w teorii) całkowicie uzależniona od miłosnych
kaprysów Melanie i podporządkowana jej burzy hormonalnej.
Meyer
nigdy nie poświęca temu faktowi wystarczająco dużo uwagi, nigdy
nie zaznacza wyraźnie, w jak olbrzymim stopniu życie wewnętrzne
Melanii wpływa na Wagabundę i to właśnie dlatego zawsze będę
twierdzić, iż ten sam pomysł przedstawiony w „Intruzie” ma
znacznie bardziej ponury wydźwięk niż w Zmierzchu. Tam nikt nie
ukrywał, iż jedzenie ludzi jest niemoralne, a wpojenie niezgodne z
naturą i ograniczające niezależność jednostki; w przypadku tej
książki wszystkie chore, pokręcone idee są zbywane wzruszeniem
ramion i traktowane jako coś absolutnie normalnego.
Ostatnim
z nieszczęsnych następstw takiego, a nie innego zabiegu fabularnego
jest...wyeliminowanie jakiejkolwiek potencjalnej fabuły.
„Po pierwsze, Edward pochodził z rodziny wampirów. Po drugie, dręczyło go pragnienie – na ile był je w stanie pohamować, tego nie wiedziałam – pragnienie, by posmakować mojej krwi. Po trzecie wreszcie, byłam w tym wampirze bezwarunkowo i nieodwołalnie zakochana.”
Zmierzch, Rozdział IX „Teoria”
Myślę,
że nie będzie przesadą jeśli stwierdzę, że ów niesławny cytat
znalazł się w swoim czasie na ustach (bądź klawiaturach) wielu
antyfanów, zwłaszcza tych, którzy – jak ja i Beige – dla
rozrywki własnej i czytelników rozrywali to dzieło na strzępy w
analizach. O ile jednak Amerykanie wyśmiewali głównie fakt, iż
w/w przytoczenie zdobiło tył okładki „Zmierzchu” (rujnując
tym samym resztki suspensu, jakie posiadała owa powieść), o tyle
mieszkańcy tych państw, którym oszczędzono tak ewidentnego
spoilera skupiali się raczej na samej treści. Jak zapewne bowiem
wiecie, Bella wypowiada te słowa zaledwie po kilku dniach znajomości
z Wardem – i jest przy tym całkowicie poważna. Co gorsza, poważna
była i sama autorka, pisząc ów fragment. W efekcie miłość-
nie-miłość duetu B&E została przypieczętowana na samym
początku serii, umożliwiając autorce zapełnienie kolejnych stron
książki opisami idealnej twarzy jej mokrego snu (znanego także
jako główny męski bohater serii), miast głupot w stylu deskrypcji
psychologicznie prawdopodobnego rozwoju ich związku.
Ale
to był „Zmierzch”. Mówimy dziś o „Intruzie”, a „Intruz”,
jak już dowiodłam, to wszystkie Wasze najgorsze wspomnienia z sagi
podkręcone o 200%.
Spójrzcie,
proszę, raz jeszcze na kawałek cytatu, od którego zaczął się
cały mój przydługi wywód.
Ale co z tego, skoro wiedziałam, czego pragnę – bardziej niż czegokolwiek innego we wszystkich poprzednich ośmiu życiach.
Wagabunda
już zdecydowała – czy raczej zdecydowała za nią Melanie. Tak
czy inaczej, klamka zapadła.
Rozumiecie,
do czego zmierzam? Zapomnijcie o dynamizmie postaci. Zapomnijcie o
jakichkolwiek niepewnościach czy wewnętrznych konfliktach w
wykonaniu Wagabundy, gdy w grę wchodzą uczucia do Jareda i Jamiego.
Od tej chwili nic – i to, jak się niedługo niestety przekonacie,
naprawdę NIC – nie jest w stanie poruszyć kosmitki
na tyle, by choć przez chwilę poddała w wątpliwość swe
przywiązanie do pana Howe'a i nieletniego Strydera. Powolne
budowanie relacji? Odkrywanie drugiej osoby? Na co komu taki
spowalniacz fabularny, skoro możemy zastosować Magię przez duże M
– Imperatyw Narracyjny z Rzyci, który każe Wagabundzie kochać
faceta i brata swojej żywicielki po wsze czasy, niemalże na
zawołanie?
Meyer
znów to zrobiła. Ponieważ jest zbyt leniwa na to, by stworzyć
normalną historię miłosną – historię, w której bohaterowie
muszą pokonać nie tylko przeszkody z zewnątrz, ale także te
biorące swe źródło w nas samych – dała swemu awatarowi uczucie
na zawołanie, już odchowane i wypielęgnowane; namiętność, która
nie wymaga od właściciela konieczności radzenia sobie z własnym
egoizmem czy wypracowania sztuki kompromisu. Och, Stefcia będzie,
oczywiście, próbowała zatuszować ów fail poprzez wprowadzenie
jeszcze innego wątku miłosnego, ale niestety, fakty są bezlitosne
– wszystkie najważniejsze decyzje duszki powodowane są od tej
chwili zmienną niezależną w postaci jej afektów. Ponieważ w
Meyerlandzie miłość to wyrok dożywotni, nie musicie się od dziś
kłopotać tym, czy Wagabunda nie będzie przypadkiem miała zakusów,
by powrócić na stronę Łowczyni i spółki – to uczucie
narodziło się wprawdzie z znikąd, ale jest już pewnikiem. Koniec
pieśni, moi mili; czy Wam się to podoba czy nie, wątek, który
powinien być emocjonującym punktem kulminacyjnym tej powieści –
ostateczny wybór stron przez duszkę – został rozwiązany już w
odcinku dziewiątym, w znacznej mierze za kulisami.
Swoją
drogą, to jeden z tych istotnych przykładów, gdy ekranizacja –
tak, mówię o tym filmie, który zdobył na Rotten Tomatoes 9%,
przebijając każdy ze zmierzchowych obrazów – rozpaczliwie
starała się nadać głębi temu idiotycznemu wątkowi. Nie udało
mi się, niestety, znaleźć żadnego filmiku zawierającego tę
scenę, musicie się więc oprzeć na moim opisie. W filmie Andrew
Niccola Wagabunda i Melanie, po udanej ucieczce przed Łowczynią (
postać grana przez panią Kruger podejmuje tam bowiem pewne kroki,
które mogą ją zakwalifikować jako autentyczne zagrożenie),
zmierzają autem do Uzdrowiciela – ponieważ jednak kosmitka nie
zna drogi, Mel ofiaruje się w roli szofera. Podczas podróży
odwraca uwagę duszki, przesyłając jej wspomnienia, tak, że w
pewnym momencie okazuje się, iż Wagabunda jechała „na automacie”
i zabłądziła w pustynne tereny. Gdy próbuje zawrócić, Melania
przejmuje tymczasową kontrolę nad pojazdem i powoduje kraksę, w
wyniku której samochód dłużej nie nadaje się do użytku. Z dala
od innych dusz i bez możliwości komunikacji, Mel przedstawia swemu
pasożytowi ultimatum: albo pójdą tam, gdzie jej zdaniem znajduje
się ludzkie skupisko, albo Wagabunda, nieobeznana z terenem i
nieprzyzwyczajona do trudów ludzkiego życia skona podczas próby
ucieczki – bądź zostanie złapana przez Łowców i oskarżona o
próbę dezercji. Chcąc nie chcąc, duszka decyduje się na pierwszą
z opcji.
Widzicie
subtelną różnicę? Wagabunda jest zmuszona pomagać
Melanie, bowiem na tym etapie wciąż jest jeszcze mocno
niezdecydowana, z kim właściwie powinna trzymać. Owszem, koniec
końców mamy do czynienia z tym samym, nieszczęsnym motywem Miłości
z Rzyci Wziętej, ale reżyser i scenarzysta przynajmniej próbowali
dodać nieco prawdopodobieństwa i dramatyzmu do tego potworka.
W
książce? Cóż, Wagabunda przyznaje rację swej żywicielce, że
nie godzi się wydać na śmierć tru loffa i radośnie przystępuje
do konspiracji.
Meyer,
wiesz, że twoje dzieło ssie, gdy nawet jeden z najgłupszych
filmów, jakie miałam nieszczęście obejrzeć w życiu radzi sobie
lepiej z prawdopodobieństwem psychologicznym decyzji podejmowanych
przez protagonistów.
Biorąc
wszystko to pod uwagę, niniejszym prezentujemy Wam nową kategorię:
Gotuj
z Jacobem Blackiem: wystarczy zalać wrzątkiem.
Będziemy
przyznawać w niej punkty w dwojakich sytuacjach - za każdym razem,
kiedy wspomniana będzie „nieodwracalność” uczuć Wagabundy, a
także wtedy, gdy stanie się jasne, że dziewczyna nie ma na owe
uczucia najmniejszego wpływu, biorą one bowiem źródło w
sygnałach wysyłanych przez Mel.
I
skoro o tym mowa, za cały powyższy wątek, który porusza oba z
tych problemów:
Gotuj
z Jacobem Blackiem: wystarczy zalać wrzątkiem : 2
Rozdział
kończy się tajemniczym:
Wcisnęłam gaz i ruszyłam z wolna w stronę sklepiku w cieniu wzgórza. Mogłam zrobić tylko jedno.
Co
planuje Wagabunda? Dowiecie się w następnym odcinku.
Statystyka:
Adolf
approves : 16
Bellanda
Wandella van der Mellen : 11
Gotuj
z Jacobem Blackiem: wystarczy zalać wrzątkiem : 2
Świat
według Terencjusza: 20
Witaj,
Morfeuszu : 6
Maryboo
Jeeej! Analiza już przed południem! Do tego widzę nową kategorię i wstęp ,, moje narzekania będą długie i wyczerpujące"! To tego tak bardzo mi przez cały tydzień brakowało :3 Hurrra, lecę czytać!
OdpowiedzUsuńŚwietna robota, Maryboo :D Kocham te kategorie, ich nazwy mnie rozwalają :D
OdpowiedzUsuńBoże, ja naprawdę myślałam, że ta książka jest lepsza od Tłajlajta? :O Dobra, miałam 11 lat jak to czytałam, nie rozważałam wszystkiego w tej książce.
Do pani aŁtorki mam jedną wiadomość: Stephenie, lecz się.
Z niecierpliwością czekam na następny rozdział!
Buziaki,
Seras ;)
Bardzo mi się dobrze czyta Twoje logiczne wywody.
OdpowiedzUsuńChomik
Wszystko ok, ale pamiętajcie, że to Intruz był pierwszy, a nie Zmierzch, bo często mam wrażenie,że trochę się zapominacie - fragment o kopiowaniu i przeniesieniu do ,,najnowszej książki''.
OdpowiedzUsuńTaaaak, co chwilę takie teksty :(
UsuńZmierzch - data wydania: 5 października 2005
UsuńKsiężyc w Nowiu: 6 września 2006
Zaćmienie: 7 sierpnia 2007
Przed Świtem: 8 sierpnia 2008
Intruz: 14 listopada 2008
Drugie życie Bree Tanner: 5 czerwca 2010
Możesz mi wyjaśnić, skąd wytrzasnęłaś to "pierwszeństwo" Intruza?
Maryboo
e, nie,
OdpowiedzUsuńPicacho Peak w oryginale (sprawdziłam wlaśnie) figuruje jako "place", czyli chyba jednak tłumacz.
OdpowiedzUsuńCo do reszty... eh... ciągle się upieram, że wpojenie 1.0 lub 2.0 (lub narzucone uczucia wszelkiej maści) byłyby ciekawym motywem, gdyby nie przypisywano im cech romantycznych. Naprawdę muszę coś z podobnym wątkiem napisać, może nawet doczekam się jakiejś analizy :)
Sama nie wiem, czy pojęcie „miłości” przez Stefę jest bardziej smutne czy bardziej przerażające.
OdpowiedzUsuńA im dalej w las, tym bardziej widać wszelkie braki w logice fabuły. Leniwa Stefa myślała, że nikt się nie połapie albo nie zakwestionuje tego, czy sama się nie zorientowała jaki brednie jej wychodzą?
Obawiam się, że to jest lenistwo szczególne - Stefa nawet nie domyśla się, że jest coś jeszcze do zrobienia, bo przeca miłoźdź już jest.
UsuńNowa kategoria jest przepiękna :)
Tak sobie myślałam o tej mapie Wagabundy, bo mi cały czas coś nie pasowało... Otóż pomysł, aby mapa składała się nie z tradycyjnie opisanych punktów orientacyjnych, ale opierała się na rzeźbie terenu, jest dość wdzięczny. Ale chodzę po górach, brałam udział w kursie przewodnickim na którym łaziliśmy po krzakach i próbowaliśmy szukać na mapie tego, co mamy przed oczami, i nie widzę, aby po takich "panoramkach" można było gdzieś trafić w sposób opisany przez autorkę. Po pierwsze, bohaterki poruszają się za szybko - imho krajobraz tak szybko im się nie zmieni, żeby nagle zauważyły po kilku godzinach górę, której wcześniej nie widziały. Po drugie, licho wie, skąd wiedzą w którą stronę iść jak znajdą dany element krajobrazu? Mogą tak błądzić wieki całe i nie trafić na kolejny punkt, bo pójdą w złą stronę, pod złym kątem. Po trzecie, sztuka odnajdywania w terenie właściwych formacji terenu przedstawionych nawet jako panorama, a nie płaska mapa, jest trudna - jak ktoś chce, to w górzystym terenie wszystko sobie dopasuje do tego, co ma na kartce.
OdpowiedzUsuńTaki sposób opisania podróży jest możliwy, ale wg mnie wtedy taka trasa musiałaby być dłuższa - na kilka dni, i konieczne byłoby "zaliczanie" konkretnych punktów, żeby mieć szansę zobaczyć panoramkę taką jaką autor "mapy" widział. Czyli: pierwszy punkt to powiedzmy szpiczaste wzgórze, wspinamy się na nie, i z tego szczytu szukamy następnego punktu: o jest, potrójny szczyt, wspinamy się na szczyt i z niego szukamy kolejnego punktu... bo tak, to ja nie rozumiem na jakiej zasadzie W&M decydowały, w którym kierunku pójść!
UsuńPrzeglądałam recenzje ekranizacji "Intruza" na FilmWebie i trafiłam na taki cytat:
OdpowiedzUsuńTo co w powieści realizowało się swobodnie, a psychologia postaci była pogłębiona do granic możliwości
Psychologia pogłębiona do granic możliwości. Maryboo, co Ty na to? ;)
- tey
W pełni zgadzam się z autorem. Film nie oddał wystarczająco wiernie ani prawdziwej skali psychopatii Jareda, Iana i Kyle'a, ani potężnego matczynego kompleksu Meli, nie mówiąc już o mającym spore znaczenie dla fabuły zdziecinnieniu Jamiego. Broni się tylko Wagabunda, bo ta w obu odsłonach jest ofiarą emocjonalnego wpojenia ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Usuń