środa, 29 stycznia 2014

Rozdział XXVI: Powrót

Guess who’s back, baby!!! Neandertal powraca na łono jaskini! Wiecie co, Stefka doprowadziła mnie do takiego stanu psychicznego, że właściwie się z tego cieszę. Niebywałe. Nie ma więc na co czekać, jedziemy!


Wandzia zostaje wreszcie „nauczycielką”. Jej rola polega na przesiadywaniu po pracy w kuchni i odpowiadaniu na pytania człowieków. Co ciekawe, Wandzia nie opisuje żadnych gwałtownych reakcji ludzi na jej opowieści o podboju światów, w tym i naszego. Jedyne, czego się dowiadujemy to to, że słuchacze byli czasem smutni. No kurza twarz, niedopowiedzenie miesiąca. Czyli pozostałych ludzi też nic nie rusza, nie oburza, nie konfrontują światopoglądu Wandzi, która przecież uważa, że to po prostu sposób, w jaki dusze żyją i koniec. Tak sobie siedzą, słuchają, ewentualnie dopada ich melancholia. Pięknie, po prostu pięknie. Tylko jakoś tego nie kupuję, Stefciu. Nie mówię, żeby statyści mieli się rzucać na duszkę z okrzykami bojowymi, ale tak bez żadnej reakcji? Nic? Bullshit.


Wandzia nie wierzy w najmniejszym stopniu, że człowieki mogłyby ją polubić, no bo wiecie:

Ludzkość ssie: 35

Jednakże coś się zaczyna zmieniać.


Robiliśmy pranie.
– Wando, podasz mi mydło? – odezwała się nagle Trudy.

Na dźwięk swojego imienia poczułam się jak rażona prądem. Osłupiała podałam jej mydło i opłukałam szczypiącą dłoń.
– Dziękuję – powiedziała.
– Nie ma za co – wymamrotałam. Głos załamał mi się na ostatniej sylabie.
Następnego dnia przed kolacją, szukając Jamiego, minęłam się w korytarzu z Lily.
– Hej, Wando – odezwała się i skinęła głową.

Zaschło mi w gardle.
– Hej, Lily – odparłam.



Boru, boru, jaka traŁma.


Opowieści Wandzi stają się rozrywką dla statystów, którzy coraz śmielej zadają pytania o inne planety, ale także o życie dusz na Ziemi. Żadnych negatywnych reakcji, sielanka po prostu.


Musiałam mu przyznać rację, moje opowieści rzeczywiście stały się źródłem rozrywki. Przypominało mi to trochę planetę Wodorostów, gdzie istniało nawet specjalne Powołanie polegające na snuciu opowieści. Byłam tam właśnie jednym z takich Gawędziarzy, dlatego praca wykładowcy w San Diego nie była dla mnie czymś szczególnie nowym. Kiedy zapadał zmrok, wypełniona zapachem chleba i dymu kuchnia przypominała mi tamten nastrój. Wszyscy słuchali w skupieniu, jakby wrośnięci w ziemię. Moje barwne opowieści były odmianą od szarej codzienności – od tych samych mozolnych prac, trzydziestu pięciu znajomych twarzy, wspomnień o utraconych bliskich. Były też ucieczką od strachu i rozpaczy. Toteż wieczorami kuchnia wypełniała się po brzegi. Jedynie Sharon i Maggie nie pojawiły się ani razu.

Evil, evil, fucking evil! Łapiecie już?!


Mijają 3 tygodnie (ha, nareszcie mamy jakiś punkt odniesienia w czasie), gdy wszystko staje na głowie.


Jesteśmy na jednej z "lekcji".Tym razem opowiada Jamie, który w końcu sam już sporo wie z poprzednich opowieści duszki.



Tym razem Heidi chciała dowiedzieć się czegoś więcej o Delfinach, więc poprosiłam go, żeby odpowiadał, oczywiście na tyle, na ile potrafi.
Ludzie zawsze pytali o tę najnowszą z odkrytych planet ze smutkiem w głosie. Widzieli w Delfinach siebie z pierwszych lat okupacji. Kiedy Heidi zadawała kolejne pytania, jej ciemne oczy, mocno kontrastujące z blond grzywką, były pełne współczucia.

Wszyscy się tam Xanaxu nażarli, czy co, że im to wszystko tak strasznie wisi?


– Wyglądają raczej jak olbrzymie ważki, prawda, Wando? – Jamie prawie zawsze prosił mnie o potwierdzenie, choć nigdy na nie nie czekał. – Ale mają skórę i trzy, cztery albo pięć par skrzydeł, zależy od wieku, prawda? I wyglądają, jakby latały w wodzie – bo woda jest tam lżejsza, nie tak gęsta jak nasza. Mają pięć, siedem lub dziewięć nóg w zależności od płci, prawda, Wando? Mają trzy płcie. Mają bardzo długie ręce i mocne palce do budowania różnych rzeczy. Budują podwodne miasta z bardzo twardych roślin, trochę takich jak nasze drzewa, ale nie do końca. Są za nami w tyle, prawda, Wando? Nie zbudowali nigdy statku kosmicznego ani na przykład telefonów. Nasza cywilizacja była bardziej zaawansowana.

Delfinoważki? This shit again? Ok., to po kolei.


Ilość skrzydeł zależna od wieku. Hm. Ale w którą stronę? Wyrastają im dodatkowe z wiekiem (bo np. przyrost ich masy jest tak szybki i nieproporcjonalny, że mniejsza ilość skrzydeł nie da rady ich udźwignąć? To czemu od razu nie rodzą się z właściwą ilością?), czy może tracą skrzydła w wyniku jakiejś atrofii? I dlaczego?

Wyglądają, jakby latały w wodzie – bo woda jest tam lżejsza, nie tak gęsta jak nasza

A co ma do tego gęstość wody? Niektóre zwierzęta w naszym świecie poruszają się w wodzie z taką gracją, że wygląda to, jakby latały. A skoro woda jest rzadsza (nie lżejsza, to nie jest antonim słowa gęsty, gęstość i masa to są dwie różne wielkości fizyczne, choć powiązane ze sobą, że się tak lekko czepnę) to co z powietrzem? Mają jakieś? Skoro woda jest rzadka i lekka, to jak zachowuje się powietrze?

Nie pojmuję zależności odnóży w stosunku do płci. W jaki sposób to działa? I trzy płcie? Jakie? I jakie są ich role?


Budują podwodne miasta z bardzo twardych roślin, trochę takich jak nasze drzewa, ale nie do końca.

Czyli drzewa, ale nie. Wali głową o blat biurka Explain, kuźwa, explain!!!



To ma być scifi? To jest bullshit. BTW, czy po takim opisie ktokolwiek wpadłby na pomysł, żeby przyrównać toto do naszych delfinów?



Na szczęście te kulawe wywody o kosmicznie niedopracowanych, gatunkowych crossoverach przerywa zamieszanie w innej części jaskini. Jamie leci sprawdzić, co się dzieje. Wandzia chce iść z młodym Stryderem, ale Ian ją powstrzymuje, prosząc, by kontynuowała loltastyczną opowieść o Delfinoważakach. Truloff numer 2 wyraźnie niepokoi się czymś, ale nie rusza dupy.



O nie, dalsza część tych bredni, a już myślałam…



– Sześcioro spośród dziewięciorga... dziadków, tak ich nazwijmy, zwykle opiekuje się larwami w pierwszym okresie rozwoju, a pozostała trójka pracuje z sześciorgiem własnych dziadków nad nowym skrzydłem domu, gdzie młode zamieszkają, gdy zaczną się poruszać – tłumaczyłam, jak zwykle nie spoglądając na słuchaczy, tylko na bułki, gdy nagle z końca groty dobiegło mnie głośne westchnienie. Zaczęłam rozglądać się po twarzach słuchaczy w poszukiwaniu osoby, którą przestraszyłam. Nie przerywałam jednak wykładu. – Pozostałych troje dziadków zgodnie ze zwyczajem...



Ale.. jak to niby… z tym rozmnażaniem… i ilością osobników w danym… pokoleni… aaa, chromolić to! I tak niczego sensownego się nie dowiem!



Z początku widziałam tylko smukłą postać Jamiego, uczepioną czyjejś ręki. Był to ktoś tak brudny od stóp do głów, że prawie zlewał się ze ścianą groty. Ktoś zbyt wysoki, by mógł to być Jeb, który zresztą właśnie pojawił się za Jamiem. Nawet z tej odległości widziałam, że Jeb ma przymrużone oczy i zmarszczony nos, jakby się niepokoił, co przecież zdarzało mu się niezwykle rzadko. Za to twarz chłopca promieniała radością.
– Oho – powiedział Ian cichym głosem, ginącym w trzasku płomieni.

Tajemnicza postać zrobiła krok do przodu, podniosła drżącą dłoń i zacisnęła ją w pięść.
Z jej gardła wydobył się głos Jareda, chłodny i beznamiętny.
– Co to ma znaczyć. Jeb?

Well, hello there! Jared nie zawodzi już na samym wejściu. Pluszaczek wrócił, by siać miłość i zrozumienie!


Ścisnęło mnie w gardle. Próbowałam przełknąć ślinę, ale nie mogłam. Próbowałam oddychać, ale nie byłam w stanie. Serce waliło mi nierówno.

"Jared!" Melanie przebudziła się i piszczała w uniesieniu, "Jared wrócił!"







– Wanda opowiada nam o kosmosie – zatrajkotał Jamie, chyba wciąż nie zdając sobie sprawy z grozy sytuacji. Być może był zbyt przejęty, by zwrócić na to uwagę.
– W a n d a? – powtórzył Jared, prawie warcząc.


Ociera kryształowe łzy Tak się za tobą stęskniłam, sukinsynu! A teraz komuś przypierdol! Najlepiej jakiejś bezbronnej kobiecie, ewentualnie choremu staruszkowi lub dziecku.


Welcome to Bedrock: 14


Niestety, zanim Jared przystąpi do rękoczynów, Paige (pamiętacie, która to? Ja też nie za bardzo.) zauważa swojego trulawera Andy’ego (aaa, to ta!) i rzuca się w jego męskie ramiona.



Spontaniczna reakcja Paige w jednej chwili odmieniła atmosferę. Ludzie zaczęli coś mówić i podnosić się z miejsc. Witali powracających towarzyszy. Próbowałam zrozumieć ich miny – na twarzach mieli nienaturalne uśmiechy i od czasu do czasu zerkali ukradkiem w moją stronę. Minęła długa, wolna sekunda – czas zdawał się zastygać dookoła mnie i krępować mi ruchy. W końcu dotarło do mnie, że czują się winni.
– Wszystko będzie dobrze, Wando – powiedział cicho Ian.

Spojrzałam mu w twarz zaszczutym wzrokiem.



Jakim wzrokiem?!

No nic, krajobraz nie byłby kompletny, gdyby nie pojawił się Brat Samo Zło. Et voila!


– Co tu się dzieje, do cholery? – zagrzmiał nowy głos.
Był to Kyle, łatwy do rozpoznania z racji postury. Przecisnął się koło Jareda i ruszył... w moją stronę.
– Sami pozwalacie się okłamywać? Upadliście wszyscy na łeb? A może przyprowadził tu Łowców? Jesteście pasożytami?
Większość spuściła głowy ze wstydu. Tylko kilka osób nie ugięło karku i trzymało się prosto: Lily, Trudy, Heath, Wes... i biedny Walter, kto by pomyślał, że właśnie on!
– Spokojnie, Kyle – odezwał się schorowanym głosem.

Kyle nie zwrócił na niego uwagi. Szedł ku mnie zdecydowanym krokiem, a kobaltowe oczy, podobne jak u brata, płonęły mu gniewem.





Nie potrafiłam jednak utrzymać na nim wzroku – spojrzenie co chwila uciekało mi w stronę mrocznej sylwetki Jareda. Próbowałam wyczytać coś z jego zakamuflowanej twarzy.
Uczucie Melanie rozlewało się we mnie niczym woda z przerwanej tamy.



Gotuj z Jacobem Blackiem: wystarczy zalać wrzątkiem : 14



Z powodu MIŁOŹDZI Wandzia nie zwraca uwagi na szarżującego byka, eee, znaczy, Kyle’a. Nic to, w końcu ma teraz własnego truloffa do obrony. Ian zasłania swą męską piersią duszkę, zanim ta dostanie z bańki od Brata Samo Zło.


Ian stara się wytłumaczyć bratu, że Wandzia jest jako ten baranek, niegroźna i przytulaśna.


Starszy z braci zacisnął zęby. Kątem oka spostrzegłam, że sięga po coś do kieszeni. Dopiero to mnie otrzeźwiło. Drgnęłam, oczekując w jego ręku broni.
– Zejdź mu z drogi, Ian – powiedziałam zdławionym głosem.
Ian nie zareagował. Dziwiło mnie, jak bardzo drżałam o jego zdrowie. Nie była to jednak instynktowna, podskórna potrzeba, by go chronić, taka jak w przypadku Jamiego czy nawet Jareda. Wiedziałam po prostu, że Ian nie powinien ryzykować życia w mojej obronie.

E tam, to albo MIŁOŹDŹ, albo skurcze łydki.

Kyle nie wyciąga jednak na brata giwery, ale latarkę, by sprawdzić, czy Ian nadal jest sobą.

– Uspokój się, a wszystko ci wyjaśnimy.
– Nie. – Odpowiedź nie padła z ust Kyle’a, lecz rozległa się za jego plecami. Patrzyłam, jak Jared idzie przez tłum w naszą stronę. Razem z nim szedł zdezorientowany Jamie, który ani na chwilę go nie puścił. W miarę jak się zbliżali, coraz lepiej widziałam twarz ukrytą pod maską brudu. Nawet majacząca ze szczęścia Melanie od razu spostrzegła bijącą od niej nienawiść.
Jeb chciał dobrze, ale skupił się nie na tych ludziach, co trzeba. Co z tego, że Trudy i Lily zaczęły się do mnie odzywać, że Ian chciał mnie bronić przed bratem, że Sharon i Maggie nie próbowały mi zrobić krzywdy. Jedyna osoba, której zdanie naprawdę się liczyło, właśnie podjęła decyzję.

Jedyna osoba, która nie zasługuje na to, by ktokolwiek liczył się z jej zdaniem.


– Za późno na spokój – powiedział Jared przez zęby. – Jeb – dodał, nie oglądając się na starca. – Podaj mi strzelbę.
Zapanowała cisza tak napięta, że czułam w uszach ciśnienie.
Wiedziałam, że to koniec, odkąd ujrzałam z bliska jego twarz. Wiedziałam też, co robić, a Melanie się ze mną zgadzała. Najciszej, jak potrafiłam, zrobiłam krok w bok i do tyłu, tak by Ian nie stał na linii strzału, po czym zamknęłam oczy.
– Nie mam jej przy sobie – odparł Jeb rozwlekłym tonem. Zerknęłam spod powiek i zobaczyłam, jak Jared obraca się, by zobaczyć to na własne oczy.
– Trudno – wymamrotał i uczynił kolejny krok w moją stronę. – Gdybyś przyniósł broń, byłoby szybciej po sprawie. Bardziej humanitarnie.
– Jared, porozmawiajmy – odezwał się cicho Ian, nie ruszając się z miejsca.
– Dość już gadania – burknął Jared. – Jeb zostawił to mnie i podjąłem decyzję.


Ale co go tak nagle uruchomiło? Wszak niedawno nie był pewien żadnej decyzji, rozdarty jak ten bohater tragiczny. Teraz zobaczył, że Wandzia się zasymilowała, wszystko idzie gładko i to wystarczyło? O co temu gnojowi chodzi? Widzę, że ludzie za dobrze traktowali duszkę. Gdyby dalej siedziała o suchym pysku i pustym żołądku w celi (najlepiej we własnych szczynach), to może miałby więcej satysfakcji i przez to jakąś chorą namiastkę litości. Ale żeby tak po ludzku się z nią obchodzić? Nie, trzeba sukę zaciukać, za dobrze ma! Boru, toż to jest czysta, nierozcieńczona psychopatia.

Welcome to Bedrock: 15


Jeb odchrząknął głośno. Jared obejrzał się na niego.
– No co? – sarknął. – Sam ustaliłeś zasadę.
– I owszem.
Jared zwrócił się z powrotem ku mnie.
– Ian, zejdź mi z drogi.
– Ale, ale – odezwał się Jeb, dając do zrozumienia, że jeszcze nie skończył. – Nie wiem, czy pamiętasz, jak ona brzmi. Decyduje ten, kto ma prawo do ciała.
Jaredowi wystąpiła na czoło żyła.

– No i?
– Mnie się wydaje, że ktoś tu ma do niej takie samo prawo jak ty. A może i większe.



I teraz dopiero na to wpadłeś? Rychło w czas.



– Nie wolno ci, Jared! – wydusił. – Nie możesz. Wanda jest dobra. Przyjaźnimy się! A Mel? Co z Mel? Nie możesz zabić Mel! Proszę! Musisz... – Urwał. Widać było, że bardzo cierpi.
Zamknęłam oczy i starałam się wyprzeć ten obraz z umysłu. Z wielkim trudem powstrzymywałam się, żeby nie podejść do chłopca. Usztywniłam mięśnie i powtarzałam sobie, że wcale by mu to nie pomogło.
– Sam widzisz, że mamy tu różnicę zdań – powiedział Jeb gawędziarskim tonem, nieprzystającym do powagi sytuacji. – A Jamie ma chyba tyle samo do powiedzenia co ty.
Nastało milczenie tak długie, że otworzyłam oczy. Jared spoglądał na udręczoną, przelękłą twarz chłopca. Sam też miał w oczach strach, ale zupełnie inny.
– Jeb, jak mogłeś do tego dopuścić? – szepnął.
– Musimy porozmawiać – odparł Jeb. – Ale może najpierw trochę odpocznij. Kąpiel poprawi ci humor.
Jared posłał starcowi posępne spojrzenie, pełne bólu i niedowierzania. Nasuwały mi się jedynie ludzkie skojarzenia. Cezar i Brutus. Jezus i Judasz.



Jeżu, jaki patos. Błagam, Stefciu, nie pakuj do swego dzieła poważnych postaci historycznych i religijnych. Właściwie nie pakuj żadnych poza własnymi, bo te literackie nadużycia z serii Tłajlajt (no wiecie, Romeo i Julia, Catherine i Heathcliff itd.) dalej mi się śnią po nocach.



Spieniony takim obrotem spraw Jared zabiera swego przydupasa i robi exit stage left.

– Uff – westchnął Ian. – Niewiele brakowało. Ładnie wybrnąłeś. Jeb.
– Potrzeba matką wynalazku – odparł Jeb. – Ale za wcześnie jeszcze, by się cieszyć.


Eee… czyli co, ten pomysł z prawem Jamiego Jeb sobie właśnie wyciągnął z kapelusza i to tylko dlatego, że nic innego nie przychodziło mu do głowy?







Jako że niebezpieczeństwo zostało na chwilę zażegnane, pozostali ludzie rozluźniają się. Wandzia podchodzi do Jamiego, żeby go pocieszyć.



Roztrzęsiony Jamie stał sam jak palec na środku opustoszałego pomieszczenia. Uznałam, że wszystkie osoby, które zostały, są mi przyjazne, i ośmieliłam się do niego podejść. Objął mnie w talii, a ja drżącymi rękoma poklepałam go po plecach.
– Już dobrze – skłamałam szeptem. – Już dobrze. – Wiedziałam, że każdy głupi wychwyciłby fałszywą nutę w moim głosie, a Jamie nie był głupi.
– Nie zrobi ci krzywdy – powiedział Jamie niskim tonem, powstrzymując łzy. – Nie pozwolę mu.
– Cii.
Byłam przerażona, czułam, że moja twarz stężała w wyrazie trwogi. Jared miał rację – jak Jeb mógł do tego dopuścić? Gdyby zabili mnie pierwszego dnia, zanim jeszcze Jamie w ogóle mnie zobaczył... Albo w pierwszym tygodniu, gdy siedziałam w celi, zanim zdążył mnie polubić... Albo gdybym chociaż trzymała język za zębami i nic powiedziała nic o Melanie... Było jednak za późno. Przytuliłam go mocniej.

Mea culpa: 7


Tak, robaczku, to twoja wina, że cię nie zabili. Cthulhu, daj mi cierpliwość dla tej rozlazłej ameby.


Melanie była nie mniej przerażona. „Moje biedne maleństwo.”



Maleństwo? Jeżu. Tak tylko przypomnę, w razie by komuś umknęło, że to jest nastolatek.



Nie ma jak u mamy: 19



„Mówiłam ci, że to zly pomysł wszystko mu powiedzieć”, przypomniałam dla porządku.
„Jak on teraz zniesie naszą śmierć?”
„To będzie straszne. Będzie zszokowany i zrozpaczony, i...”
„Starczy, przerwała. Wiem. Ale co możemy zrobić?”
„Przeżyć?”


No co ty nie powiesz? Cóż za nieortodoksyjne podejście do zagadnienia.


Rzecz jasna WandzioMela od razu stwierdza, że to bezsęsu jest, bo szans na przetrwanie ma tyle, co jętka o skłonnościach samobójczych, parafrazując pana Gaimana.



– Muszą się najpierw otrząsnąć z szoku. – Rozpoznałam za plecami altowy głos Trudy.



Altowy głos? Nikt tak nie myśli o wypowiadających się ludziach. Och, Zdzicho dziś spytał mnie barytonem: „Jak ci idzie analiza?”, a ja mu na to odparłam mym sopranowym głosem: „Wpienia mnie ten badziew, chodźmy się napić”.



Człowieki postanawiają ukryć gdzieś Wandzię zanim Jaredowi i Bratu Samo Zło nie opadnie ciśnienie. Przerzucają się więc różnymi pomysłami, które nie są nawet makabrycznie głupie. Ale nie, przecież to Stefka, więc Wandzia nie może po prostu zgodzić się na w miarę logiczną opcję.



– Muszę pobyć sama – zwróciłam się do niego, nie zważając na utkwione we mnie spojrzenia. – Potrzebuję chwili dla siebie. – Skierowałam wzrok w stronę Jeba. – A wy będziecie mogli przedyskutować to beze mnie. To nie w porządku, żebyście musieli podejmować decyzje w obecności wroga.
– Proszę cię, nie bądź taka – odparł.
– Potrzebuję chwili skupienia, Jeb.
Odsunęłam się od Jamiego i puściłam jego ręce. Poczułam czyjąś dłoń na ramieniu i drgnęłam. Był to Ian.
– To naprawdę nie jest dobry pomysł, żebyś włóczyła się sama po jaskiniach.
Pochyliłam się w jego stronę i odezwałam cicho, by Jamie nie mógł
mnie zrozumieć.
– Po co odwlekać to, co nieuniknione? Czy to mu jakoś pomoże?

Byłam przekonana, ze znam odpowiedź na to pytanie. Prześliznęłam mu się pod ręką i ruszyłam biegiem do wyjścia.
– Wanda! – krzyknął za mną Jamie.
Ktoś go uciszył. Nie słyszałam za plecami żadnych kroków. Widocznie zrozumieli, że tak będzie najlepiej.



IDIOTYZM


Tyle zachodu, żeby ta rozwielitka przeżyła i się zaaklimatyzowała, a teraz puszczają ją samopas i to właśnie wtedy, kiedy po jaskini krąży banda psycholi. To się nazywa wyczucie czasu.



Ok., Wandzia idzie pospacerować.



Tunel był ciemny i pusty. Przy odrobinie szczęścia mogłam przemknąć całkiem niepostrzeżenie skrajem jaskini z ogrodem.
Jedyną rzeczą, jakiej nigdy mi nie pokazano, było wyjście z jaskiń. Miałam wrażenie, że byłam już wszędzie po kilka razy i że nie było takiej szczeliny, przez którą bym nie przechodziła w tym czy innym celu. Myślałam o tym teraz, idąc chyłkiem wzdłuż najbardziej zacienionej ściany jaskini z ogrodem. Gdzie mogło być wyjście? I przede wszystkim: czy gdybym je znalazła, mogłabym uciec?
Nie przychodziła mi do głowy żadna rzecz, dla której byłoby warto – na pewno nie dla bezkresnej pustyni, ale też nie dla Łowczyni ani Uzdrowiciela, ani Pocieszycielki, ani dla tamtego życia, po którym nie został już prawie żaden ślad. Wszystko, co miało dla mnie jakąś wartość, było tutaj. Jamie. Jared, mimo że chciał mnie zabić. Nie wyobrażałam sobie, bym mogła ich opuścić.



Pff, no przecież.

Gotuj z Jacobem Blackiem: wystarczy zalać wrzątkiem : 15



Jeb. Ian. Miałam tu teraz przyjaciół. Doktor, Trudy, Lily, Wes, Walter, Heath. Dziwni ludzie, którzy umieli przymknąć oko na to, czym jestem, i dostrzec we mnie kogoś, kogo wcale nie muszą zabijać. Może kierowała nimi jedynie ciekawość, ale nie zmieniało to faktu, że byli gotowi mnie bronić wbrew całej reszcie, ryzykując jedność ludzkiej wspólnoty.



Ty tępa dzido, jeżeli ktoś kogoś broni w obliczu psychopaty i pitekantropa, to na pewno nie z ciekawości!!! Szczególnie, gdy w grę wchodzi spokój takiej małej, zamkniętej społeczności, jak ta! Już nawet walić głową o ścianę nie mam siły, jak czytam takie pieprzenie!


Ludzkość ssie: 36


Nie byłam w jaskini sama, z drugiego końca dobiegały czyjeś głosy. Nie zatrzymywałam się, bo wiedziałam, że jestem niewidoczna, a poza tym właśnie znalazłam szczelinę, której szukałam.
Koniec końców, było tylko jedno miejsce, dokąd mogłam się udać. Poszłabym tam, nawet gdybym jakimś trafem znalazła stąd wyjście. Zanurzyłam się powoli w zupełnych ciemnościach.



I niech cię ta ciemność pochłonie i nie wypuszcza, sparkląca idiotko!



Koniec rozdziału. Na szczęście, albowiem więcej tego dobrodziejstwa na jeden raz bym nie zdzierżyła. To się nazywa mood whiplash. Po ostatnich nudach i smętach taki ładunek czystego wkurwu. Czuję się przedziwnie odświeżona. Oby tak dalej. Tally-ho!



Statystyka:

Adolf approves : 33
Bellanda Wandella van der Mellen : 29
Gotuj z Jacobem Blackiem: wystarczy zalać wrzątkiem : 15
Ludzkość ssie: 36
Mea culpa: 7
Nie ma jak u mamy: 19
Świat według Terencjusza: 34
Welcome to Bedrock: 15
Witaj, Morfeuszu : 14


Beige

sobota, 25 stycznia 2014

Opóźnienie

Moje drogie misie-pysie, z powodów zdrowotnych muszę niestety przełożyć analizę nowego rozdziału na późniejszy termin. Miałam drobny zabieg chirurgiczny i kiepsko się czuję, więc przeważnie śpię i nie mam siły użerać się z tym gniotem. Myślę, że nowy odcinek dodam gdzieś w połowie tygodnia. Postaram się szybciej, ale niczego nie mogę obiecać. Trzymajcie się ciepło.

Duże buziaki

Beige

sobota, 18 stycznia 2014

Rozdział XXV: Presja

Z racji tego, że sesja groźnie szczery kły i czasu coraz mniej, publikuję nowy rozdział nieco wcześniej – lepiej dmuchać na zimne.


Minął kolejny tydzień, może dwa – liczenie dni nie miało większego sensu – a ja dziwiłam się coraz bardziej.

Jestem z tobą. Ja też nieustannie popadam w stupor, ilekroć zabieram się za nową analizę; teraz na ten przykład frapuje mnie kwestia szeroko pojętego świata przedstawionego, albowiem właśnie zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia, jak długo Wagabunda siedzi już pod ziemią. Rozdziały 13 + dłużyły się tak niemiłosiernie, iż byłabym w stanie przysiąc, że co najmniej miesiąc, choć logicznie rzecz rozpatrując nie mogło to być więcej niż kilka dni.

Gratulacje, Meyer – zdołałaś nas wynudzić tak bardzo, że męczarnie przedzierania się przez kolejne opisy załatwiania czynności fizjologicznych rozciągnęły się w czasie niczym okres torturowania Deana w piekle. Moja teoria głosząca, iż publikacje twoich dzieł były następstwem całusa na rozdrożu nabiera coraz więcej sensu.

Okazuje się, że Wandzia bynajmniej nie obija się podczas swego przymusowego urlopu w jaskini; dziewoja gotuje, pierze i produkuje mydło z kaktusa.

W jaskiniach nie było miejsca dla darmozjadów, a ponieważ nie czułam się członkiem wspólnoty, postanowiłam, że będę pracować jeszcze więcej niż pozostali. Wiedziałam, że żadną pracą nie zasłużę sobie na miejsce wśród nich, ale chciałam przynajmniej nie być dla nich ciężarem.

...Chwila, moment, wszyscy stop.



...To nie jest nasza duszka. To jakiś zupełnie nowy twór, będący zupełnie OOC. Jakie znów „zasłużenie” sobie na miejsce? Wanda nie chce sobie na nic zasłużyć – Stefa, na wszystko, co dobre i piękne na tym świecie, trzymaj się, u diabła, własnego kanonu! WAGABUNDA UWAŻA LUDZI ZA ODRAŻAJĄCE MONSTRA! Mieliśmy tego potwierdzenie jeszcze w ostatnim rozdziale, kiedy podejrzewała Jeba o to, że pozostawił ją bez ochrony, by dzikie człowieki mogły ją rozszarpać żywcem! Jedynymi postaciami, jakie darzy ciepłymi uczuciami, są Jamie i Jared - i to wyłącznie na skutek prania mózgu!
I nie, nie możemy założyć, że zadziałał dobroczynny wpływ Melanii, albowiem Mel nigdy na przestrzeni książki nie wykazywała skłonności do tego rodzaju postawy - co nie jest dziwne, biorąc pod uwagę, iż dziewczyna spędziła całe życie walcząc o przetrwanie, gdzie jedynymi uczuciami z którymi należy się liczyć jest głód i niewygoda własny oraz tych, których ma się pod opieką. Więc skąd ta zmiana perspektywy?

* wzdycha ciężko * Powiem Wam, skąd. Jesteście właśnie świadkami oficjalnego początku „reformacji” Wagabundy – cudzysłów jak najbardziej konieczny, albowiem Stefcia niejednokrotnie udowodni nam na przestrzeni tej książki, iż nie do końca pojmuje ideę wewnętrznej przemiany. To jeszcze nie jest właściwy moment na omawianie tej kwestii, ale uwierzcie mi, gdy mówię, że Wanda NIGDY nie zmienia swych przekonań dotyczących własnej rasy i procesu kolonizacji, a ludzkość będzie dla niej miała znaczenie o tyle, o ile jej przedstawiciele będą emocjonalnie związani z naszym robaczkiem. O cóż więc chodzi z ową przemianą? Cóż, od tej chwili Wandzia rozpoczyna oficjalną podróż ścieżką samoumartwienia oraz brania na siebie przewin tego świata. Zapewne celem autorki było wzbudzenie w nas wzruszenia jej heroiczną i martyrologiczną postawą, ale sorry, Winnetou – stawianie się na pozycji ofiary, gdy nie ma to najmniejszego uzasadnienia to nie heroizm, a debilizm.

Tak czy inaczej, oddajmy cesarzowi, co cesarskie:

Mea culpa: 6

Lecimy dalej. Teraz czeka nas...

...He. Hehe. Hehehehehe.

Kochani, Ci z Was którzy czytali „Przed Świtem” i/lub nasze analizy tego tworu, pamiętają zapewne rozdział trzydziesty drugi, zatytułowany „Towarzystwo”. No wiecie – to ten, w którym poznajemy bandę wampirzych statystów, różniących się od siebie jedynie imionami i krajem pochodzenia, którzy to statyści w znakomitej większości nie wypowiadają podczas swego występu ani jednego słowa. To było złe, bardzo złe, a jednak w owym oceanie nijakości dało się wyróżnić ze dwa – trzy (słabo, bo słabo, ale jednak) zarysowane charaktery, jak Kate- elektryczny węgorz, stereotypowe Amazonki łażące po stanie Waszyngton w zwierzęcych skórach czy Benjamin – Kapitan Planeta.

Meyer po raz kolejny zdołała udowodnić, iż jest w stanie pobić własny rekord. Pamiętajcie – to, że „Przed Świtem” ukazało się trzy miesiące po „Intruzie” o niczym nie świadczy; Forever Dawn (pierwszy i początkowo jedyny sequel „Zmierzchu”) był stworzony na długo przed wszystkimi innymi dziełami tej pani, co oznacza, iż historia Wagabundy jest z chronologicznego punktu widzenia ostatnia w kolejności.

Wkleję teraz długi cytat, proszę jednak, żebyście wykazali się zrozumieniem; jest to konieczne, aby pokazać w pełni, że Stefcia znalazła sobie nową pozycję do przeprowadzania failattacku.

Dowiadywałam się coraz więcej o mieszkających tu ludziach, głównie poprzez słuchanie rozmów. Poznałam w końcu imiona. Kobieta o karmelowej cerze nazywała się Lily i pochodziła z Filadelfii. Miała ironiczne poczucie humoru i dobrze ze wszystkimi żyła, bo była zawsze pogodna. Chłopak z czarnymi, najeżonymi włosami, Wes, ciągle na nią zerkał, ale zdawała się tego nie widzieć. Miał dopiero dziewiętnaście lat, uciekł z Eureki w stanie Montana. Matka o sennym spojrzeniu miała na imię Lucina, a jej synkowie – Isaiah i Freedom. Ten drugi urodził się już w jaskiniach, poród odbierał Doktor. Nie widywałam tej trójki zbyt często. Miałam wrażenie, że matka stara się trzymać dzieci z dala ode mnie. Łysiejący mężczyzna o rumianych policzkach był mężem Trudy, nazywał się Geoffrey. Często można go było zobaczyć z innym starszym mężczyzną, Heathem, z którym przyjaźnił się od dziecka. Cała trójka uciekła razem. Blady człowiek o siwych włosach miał na imię Walter. Był chory, ale Doktor nie wiedział, co mu dolega – tu w jaskiniach nie było jak tego sprawdzić, a nawet gdyby Doktor mógł postawić diagnozę, i tak nie miał lekarstw. W miarę postępu choroby zaczął podejrzewać, że to rak. Bolało mnie bardzo, że ktoś u m i e r a na coś całkowicie uleczalnego. Walter szybko się męczył, ale był zawsze uśmiechnięty. Jasnowłosa kobieta o zaskakująco ciemnych oczach, ta sama, która pierwszego dnia podawała innym wodę, miała na imię Heidi. Travis, John, Stanley, Reid, Carol, Violetta, Ruth, Ann... Przynajmniej znałam już wszystkie imiona. Ogółem w jaskiniach mieszkało trzydzieści pięć osób, z czego sześć, w tym Jared, pojechało po zapasy. Pozostało dwadzieścioro dziewięcioro ludzi i jeden intruz.
(…)
Teraz jednak do sąsiedniego pokoju wprowadziła się z powrotem Paige. Mieszkała tam z partnerem, Andym, którego nieobecność bardzo przeżywała. Pierwsza jaskinia, z zasłoną w kwiaty, należała do Lily i Heidi; w drugiej, za drzwiami z kartonu, był Heath, a w trzeciej, przesłoniętej pasiastym kocem – Trudy i Geoffrey. Mój pokój nie był ostatni – na końcu korytarza mieszkali Reid i Violetta; wejście do ich groty zakrywał wytarty i poplamiony orientalny dywan.
Czwarta grota należała do Doktora i Sharon, a piąta do Maggie, lecz na razie żadne z nich nie wróciło do siebie.

Przebrnęliście? To spójrzcie jeszcze raz, tym razem skupiając się na podkreśleniach, które są mojego autorstwa. Wiecie, dlaczego zaznaczyłam te imiona?

Bo noszące je postacie są jedynymi, które odgrywają w tej książce JAKĄKOLWIEK rolę. I zapewniam, iż „jakąkolwiek” jest tu słowem-kluczem, albowiem pod koniec „Intruza” o niektórych z nich nadal nie będziecie wiedzieli właściwie nic. Dam wam przykład, którego nawet nie ma powodu oznaczać tabliczką „spoiler alert”: wszystko, co będzie Wam wiadome o Sharon po zakończeniu analiz to fakt, iż jest ruda, należy do rodziny Stryderów, uczy dzieciaki uciekinierów, jest związana z Doktorem i nienawidzi Wagabundy – wszystkie te fakty zostały już zresztą przedstawione na przestrzeni ostatnich dwudziestu czterech rozdziałów. Przysięgam, nie ma NIC więcej. Ta dziewczyna jest groteskowym, papierowym tworem, która pojawia się na scenie tylko po to, by krzywić się na widok Wandzi.
A mimo to Sharon zasługuje w tej powieści na łatkę bohaterki – marnej, bo marnej, ale jednak istniejącej i jeśli nie mającej nic wspólnego, to przynajmniej koegzystującej z fabułą.

Rozumiecie, już do czego zmierzam?

Pozostałe osoby, wymienione w powyższym fragmencie? Nie istnieją. To puste imiona, które próżno powiązać z jakimikolwiek postaciami. Ich po prostu nie ma – czasem, dla popchnięcia fabuły naprzód, wypowiedzą jedno lub dwa zdania lub staną się ofiarą nieszczęśliwych okoliczności, ale to wszystko. Tak naprawdę, całą ferajnę można by skrócić do dwóch osobników i zaręczam, że nie zrobiłoby to czytelnikom najmniejszej różnicy. Jedyną personą, której do tej pory nie poznaliśmy osobiście, jest Walter; pomijając jego, na obecnym etapie znacie już całą ekipę „Intruza”.

W kryjówce nie ma trzydziestu pięciu osób, Meyer. Jest tu zaledwie Wagabunda, Jeb, Jamie, Jared, Doktor, Ian, Kyle, Maggie, Sharon i Walter. Możesz podziękować wyłącznie sobie.

Doktor i Sharon byli parą. Gdy Maggie ogarniał ironiczny nastrój, co nie zdarzało się zbyt często, śmiała się z Sharon i mawiała, że musiał nastąpić koniec świata, by córka znalazła właściwego mężczyznę; jak prawie każda matka, Maggie chciała mieć zięcia lekarza.

Po pierwsze: nie, nie każda. Jestem wręcz skłonna zaryzykować stwierdzenie, iż większość matek po poznaniu Doktora kazałoby swoim córkom jak najszybciej zakończyć ową znajomość ze strachu, iż pewnego dnia córunia skończy jako obiekt doświadczalny na stole zabiegowym tego świra. Po drugie: cóż, teraz OOC są ciotka i kuzynka Meli – zapewniam, iż żartowanie nie jest domeną żadnej z nich (ale spokojnie, Maggie nie osiągnęła jeszcze swojego szczytu absurdu).

Sharon nie była dziewczyną, jaką znałam ze wspomnień Melanie. Być może lata spędzone samotnie z matką sprawiły, że tak bardzo się do niej upodobniła. Była z Doktorem krócej niż ja na Ziemi, lecz próżno było szukać w jej zachowaniu dobroczynnego wpływu kwitnącego uczucia.

A może, ty tępa amebo, zahartowały ją lata życia w ukryciu i nieustanny strach o siebie i bliskich? Mam też wrażenie, iż nie sprawia jej szczególnej przyjemności obserwowanie kuzynki opętanej przez intruza z kosmosu.

Naprawdę, Meyer – przestań robić z Sharon Scary Sue. Wiem, że boli cię fakt, iż ktoś może nie całować z czcią śladów stóp twojego awatara, ale tak się składa, że – jak to bywa z większością twoich antagonistek – dziewczyna ma bardzo dobry powód, by być rozżaloną i zapiekłą w gniewie.

Bellanda Wandella van der Mellen : 26

Aha – nie zapominajmy o ostatecznym dowodzie na to, iż Sharon jest ZUA. Miłość Menszczyzny nie zniwelowała automatycznie wszystkich jej problemów! Naprawdę, Sharon, wstydziłabyś się – jak możesz wściekać się na dusze za zrujnowanie życia twojego i twojej rodziny, skoro Menszczyzna jest stale przy twoim boku?! Wszak znalezienie tru loffa to niezawodne remedium na wszystkie bolączki tego świata!


Wagabunda bierze na spytki Jamiego, chcąc się dowiedzieć, jak Sharon i Maggie znalazły się w kryjówce. Okazuje się, iż po znalezieniu pożegnalnego listu Mel Jared i Jamie pojechali szukać niewiast na własną rękę:

Gdy Jared przekonywał je, że jest człowiekiem, Maggie trzymała mu na gardle zabytkowy miecz. Niewiele brakowało.

A niech to, Maggie, jeden ruch ręki i przebiłabyś swojego brata w rankingu moich ulubionych postaci!

Później wspólnymi siłami rozwikłali zagadkę tajemniczych znaków. Cała czwórka zjawiła się tutaj, zanim jeszcze przeniosłam się z Chicago do San Diego.

Cóż, punkt dla nich; ja do dziś upieram się, iż Jeb tworząc mapę był cokolwiek nietrzeźwy.

Rozmowy z Jamiem o Melanie były łatwiejsze, niż się spodziewałam.

To dlatego, że Stefa lubi gwałcić prawdopodobieństwo psychologiczne z taką samą częstotliwością, jak biologię i własny kanon.

Kochani, zróbcie eksperyment. Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie, że żyjecie w dystopicznym społeczeństwie, które pozbawiło Was wszystkiego z większością familii włącznie; ostało Wam się tylko dalsze wujostwo i jedna, dowolna osoba, którą kochacie ponad wszystko. A teraz wyobraźcie sobie, iż dochodzi do Was wiadomość o jej śmierci; jesteście załamani, ale po kilku miesiącach zaczynacie jako-tako godzić się z sytuacją i życie toczy się dalej. Aż tu wtem! Wasze kochanie zjawia się na progu. Problem tylko w tym, że to nie on/ona; to kosmita, który kontroluje jego/jej ciało. Jakby tego było mało – wkrótce odkrywacie, iż jakimś cudem Wasz bliski nie zginął, ale wciąż ukrywa się w jakimś metaforycznym zakątku swojego ciała, niezdolny do przejęcia kontroli i skomunikowania się z Wami.

Chcielibyście uprzejmie konwersować z jego pasożytem?

Meyer zdawała się osiągać szczyt marysuizmu w przypadku czwartotomowej Belli, ale to jest znacznie, znacznie gorsze. Belka była wyidealizowana do przesady i irytująca w swej zdolności wzbudzania powszechnego zachwytu; Wagabunda jest po prostu nieprawdopodobna w reakcjach, które wywołuje u młodego Strydera. Jamie, na litość, ten robal aktywnie starał się raz na zawsze uciszyć twoją siostrę; przestań traktować ją jak gwiazdę rocka.

Wiem, co myślicie – może to taki sprytny plan, by uśpić czujność Wandzi? Może Jamie wciąż knuje i rozmyśla, jakby tu pozbyć się duszki i odzyskać siostrę? Niestety, nic z tego; Stryder chciałby wprawdzie mieć Melę z powrotem, ale Wagabunda w żaden sposób mu nie przeszkadza. Polubił ją. Ostatecznie, jaki miał wybór w tej kwestii? Na moc Mary Sue nie ma mocnych; jej wszechzajebistość uśmierza nawet ból po stracie rodzeństwa.

Bellanda Wandella van der Mellen : 27

Okazuje się, że Mel ostatnimi czasy zrobiła się dziwnie cicha; Jamie chce znać przyczynę. Powód, zdaniem naszej plazmy, jest następujący:

Mówienie ją męczy. Dużo bardziej niż ciebie i mnie.

Nie. Nie męczy jej. Nigdy dotąd nie mieliśmy żadnego dowodu na to, by komunikacja stanowiła jakikolwiek problem dla Melanie; panna Stryder była w stanie aktywnie ochrzaniać duszkę, gdy ta wiła się z pragnienia (no, wiła się przynajmniej teoretycznie). Co mówiłam o gwałceniu kanonu, Stefciu?

A co ona r o b i przez cały dzień?

Doskonałe pytanie. Może wreszcie się dowiemy, na jakiej zasadzie funkcjonują opętani przez kosmitów...

Chyba słucha. Właściwie to nie wiem.

...Nope.

Wanda chce się przespać po całym dniu tyrania w polu, ale Jamie ma ochotę na filozoficzną dyskusję:

Myślisz, że może zniknąć? Na zawsze? – wyszeptał nagle. Głos załamał mu się na ostatnim słowie.
Nie umiałam kłamać, a nawet gdybym potrafiła, i tak nie mogłabym go oszukiwać. Starałam się nie myśleć o tym, co do niego czuję. Pierwszy raz odezwał się we mnie instynkt macierzyński, pierwszy raz doświadczyłam tak potężnego uczucia miłości.

 

Nie. Nie skomentuję tego. Nie zmusicie mnie. Ja też mam swoje granice tolerancji; w pewnym momencie po prostu muszę przełączyć się na tryb 'I don't give a flying fuck', żeby nie oszaleć.

Nie ma jak u mamy: 18

I do kogo? Do obcej formy życia.

Dziękuję za przypomnienie tego drobnego szczegółu, Wandziu.

Kochani, wiem, że łatwo o tym zapomnieć, ale zwróćcie uwagę na ten drobny szczególik: Wagabunda NIE JEST CZŁOWIEKIEM. Ona po prostu okupuje przedstawiciela naszej rasy, automatycznie pobierając od niego wiedzę i emocje. A to oznacza, iż w tej samej chwili, w której opuści nasz świat, wszystko to, co tu przeżyła, kompletnie straci na znaczeniu – a przynajmniej powinno.

I tu kryje się bodaj największy kłopot z stefciowymi duszami – one nie różnią się od ludzi niczym poza (teoretyczną) nieumiejętnością krzywdzenia bliźnich. Meyer nie stworzyła oddzielnej rasy; ona po prostu odarła ludzi ze wszelkich niedoskonałości i nadała im nowy wygląd. Dusze są zdolne do braterstwa, doceniają piękno, dbają o dobro ogółu, są ciekawe świata, doświadczają nudy, poczucia strachu i niepewności. To NIE JEST odmienna rasa, to genetycznie zmodyfikowane człowieki, który to fakt rodzi dwa problemy. Po pierwsze: funkcjonowanie w formie kwiatu czy smoka (istot diametralnie różnych od nas), powinno stanowić dla nich problem, o ile oczywiście nie założymy, iż cały kosmos składa się z istot podobnych nam w kwestii szeroko pojętej moralności. Po drugie: owo założenie obdziera tę powieść z całego dramatyzmu.

Pomyślmy tylko, o ile bardziej fascynujące byłoby, gdyby dusze były kompletnie pozbawionymi emocji, neutralnymi bytami dostosowującymi się do okupowanej rasy. Jeśli trafią na krwiożercze smoki – sami stają się krwiożerczy, jeśli na leniwe ważki – lenią się całymi dniami, a jeśli na ludzi...to zmuszeni są radzić sobie z całą paletą emocji, zarówno tych fascynujących, jak i niepokojących.
Gdyby tylko byłoby to rozegrane w ten sposób, kupiłabym w całości koncept Wagabundy desperacko starającej się uzyskać przychylność Jamiego i Jareda i marzącej o pozostaniu w ciele Meli – bo po raz pierwszy doświadczyłaby porywającego uczucia miłości i przerażałby ją fakt, iż opuszczając swój mundurek byłaby skazana na powtórne funkcjonowanie jako bezbarwny byt, który nie musi wprawdzie radzić sobie ze smutkiem i złością, ale nie ma także szans na przeżycie wszystkich wspaniałych aspektów bycia człowiekiem, jak przyjaźń czy pociąg seksualny. Pozwólcie, że zacytuję tu Annę Milton – upadłą anielicę z „Supernatural”, która wyjaśnia Deanowi, dlaczego postanowiła zostać człowiekiem:


TO jest faktyczne źródło konfliktu. TO jest w stanie wzbudzić w czytelniku współczucie. Dlaczego mam się przejmować Wagabundą, skoro wiem, że a) jej miłość do Jamiego to tombak i b) będąc duszką, może sobie nadal kochać kogokolwiek zechce?

Świat według Terencjusza: 33

Nie wiem – odparłam. Po chwili dodałam zgodnie z prawdą: – Mam nadzieję, że nie.
Lubisz ją tak samo jak mnie? Nienawidziłaś jej kiedyś tak jak ona ciebie?

1) Nie, nie tak samo, o ile założymy, że Mela nie jest współczesnym wcieleniem Narcyza. 2) Owszem, choć Meyer wciąż stara się nas przekonać, że duszki są niezdolne do tego rodzaju niskich uczuć.

Z nią jest inaczej niż z tobą. Poza tym nigdy tak naprawdę nie czułam do niej nienawiści, nawet na początku. Bardzo się jej bałam i byłam zła, że nie potrafię być taka jak inne dusze. Ale zawsze, zawsze podziwiałam jej siłę. Melanie to najsilniejsza osoba, jaką kiedykolwiek znałam.

Meyer, nie. Daruj sobie te eufemizmy. Wagabunda chciała pozbyć się Melanie, do tego stopnia, że panowała wykonać specjalistyczny zabieg wyjęcia duszy i pozostawienia ciała w formie rośliny. Spójrz prawdzie w oczy złotko; twoje najnowsze marionetki mają jeszcze bardziej pochrzanione morale niż Cullenowie.

Adolf approves : 28

Jamiego bawi wizja Meli jako zagrożenia, więc Wagabunda przypomina mu, jak siostra wpadła w furię, gdy wrócił za późno do domu. Jedno ma się nijak do drugiego, skoro teraz panna Stryder nie ma żadnej możliwości ataku, ale nieważne – to, co się liczy, to fakt, że na buzi dziecka znów zagościł uśmiech! Jak to dobrze, że opowieści o opętanej siostrze potrafią zaradzić chandrze Strydera!




Przeskakujemy w czasie i przestrzeni:

Zależało mi na przyjaznych stosunkach ze wszystkimi współmieszkańcami.



Z początku wydawało mi się, że nie ma takiego poświęcenia, na które bym się dla nich nie zdobyła, szybko jednak okazało się, że byłam w błędzie.



Mówimy nadal o tej bandzie krwiożerczych monstrów, które zamierzają użyć łopat do zamienienia czaszki Wagabundy na naleśnik?

Kochani, przysięgam, że nie pominęłyśmy z Beige żadnego fragmentu. Stefa postanowiła po prostu, że od tego rozdziału głównym celem Wandzi stanie się przemiana w BFF wszystkich uciekinierów...bo tak. Nie zdarzył się żaden przełom, kosmitka wciąż boi się naszej rasy, a mimo to od początku tego odcinka aktywnie stara się wkupić w łaski naszych. Nie pytajcie, ja też nie wiem, o co chodzi.

Ale, ale – jakież to nowe wyzwanie stanęło na drodze Wagabundy? Otóż Jeb zaproponował Wandzie, by dawała wykłady mieszkańcom, czemu ta stanowczo odmówiła:

Lecz ogarnęły mnie nagle wyrzuty sumienia. Nigdy wcześniej nie odrzuciłam żadnego Powołania – takie zachowanie byłoby oznaką egoizmu. Ale też znajdowałam się teraz w innej sytuacji. Jeb chciał, żebym podjęła się zadania wręcz samobójczego. Dusze nigdy by mnie o coś takiego nie poprosiły.

Eee...Owszem, byłyby poprosiły i nawet to zrobiły. Zapomniałaś już o swej uniwersyteckiej karierze, misiu-pysiu?

Tu chodzi o większe dobro – mruknął.
Parsknęłam.
Większe dobro? Większym dobrem byłoby chyba mnie zastrzelić.

Aaale...O co chodzi, u diaska? Skąd ta drama? Naprawdę, nie mam pojęcia, co tak bardzo nie pasuje naszemu glonowi. Zdaje się, że dziewczyna boi się reakcji mieszkańców...którzy najzwyczajniej w świecie mogą nie przychodzić na lekcje, jeśli sobie tego nie życzą. W czym problem?

Jeb upiera się, że jego współbratymcy muszą gromadzić wiedzę o obcych formach życia dla własnego dobra, czy im się to podoba, czy nie.

Ale Jeb, jaki oni będą mieli z tego pożytek? Myślisz, że wiem coś, co pozwoli wam zniszczyć dusze? Odwrócić bieg historii? Spójrz prawdzie w oczy, jest już po wszystkim.
Właśnie, że nie jest, dopóki my tu jesteśmy – odparł, szczerząc zęby w uśmiechu.
(…)
Nie dałabym wam żadnej broni, nawet gdybym chciała. Nie mamy słabego punktu, pięty achillesowej. Ani śmiertelnych wrogów w kosmosie, którzy przybędą wam z odsieczą, ani wirusów, które nas zabiją, a was nie tkną. Przykro mi.

Nie, nie jest ci przykro, ale mniejsza o to; jestem rozdarta między chęcią wyrwania flaków temu zarozumialcowi – i mówię tu zarówno o duszce, jak i o autorce – za sugerowanie, jakim to jesteśmy bezradnym stadem baranów, któremu w obliczu zagrożenia nie pozostaje nic, tylko kornie klęknąć przed najeźdźcą...

Ludzkość ssie: 34

...a rozbawieniem spowodowanym skrajnym idiotyzmem i naiwnością Wagabundy. Skarbie, naprawdę sądzisz, że takie pędy, które konsumujecie na Planecie Płonących Kwiotków, albo glony, które wolały popełnić harakiri, niż dać się przez was opętać, nie życzyłyby sobie waszej kompletnej anihilacji?

Jeb upiera się, że wszyscy będą ciekawi historii autorstwa Wandzi, dziewczyna wciąż nie jest przekonana.

Przeskok!


Lądujemy w jadalni; Wagabunda informuje czytelników, że zwykle je posiłki z Jebem i Jamiem, a także Ianem, który najwyraźniej bawi się w ochroniarza. Dziewczyna nie wie, co jest grane; my niestety aż za dobrze, albowiem zbliżamy się gdzieś do połowy nie-Księżyca w Nowiu, co oznacza, że Jacob-Ian zaczyna transformować się w niewolnika Belli-Wandy. Tego wieczora do stołu naszej wesołej gromady dosiada się Doktor.

Sharon pozostała na swoim miejscu w najdalszym kącie jadalni. Siedziała tam dzisiaj sama, nie było z nią matki. Nie obróciła się nawet, by odprowadzić Doktora wzrokiem.

No nie, Sharon, przegapiłaś swoją kwestię! Teraz będziesz musiała czekać kolejne pięćdziesiąt stron, nim Stefcia przypomni sobie o twoim istnieniu i pozwoli ci groźne spoglądać na marysójkę!

Robaczek chce zrejterować, ale Jamie ją powstrzymuje. Przez chwilę prowadzą uprzejmy small talk, po czym Doktor przechodzi do sedna:

Wando, mam do ciebie pytanie... – zaczął, ale urwał.
Uniosłam brwi.
Tak się zastanawiam... Ze wszystkich znanych ci planet, który gatunek jest fizycznie najbliższy człowiekowi?
Zamrugałam.
Dlaczego?
Pytam z czystej zawodowej ciekawości. Ostatnio dużo myślałem o tych waszych Uzdrowicielach... Skąd wiedzą, jak leczyć choroby, a nie tylko objawy? – Mówił zbyt głośno, jego łagodny głos niósł się dalej niż zwykle. Parę osób podniosło głowy znad talerzy – Trudy i Geoffrey, Lily, Walter...

O, statyści. Meyer, nie rozpędzaj się, pamiętaj, że musisz im płacić za każdą godzinę spędzoną na planie. A tak w ogóle, to subtelne podejście do tematu jest subtelne.

To są dwa różne pytania – odparłam pod nosem.
Doktor uśmiechnął się i pokazał dłonią, bym kontynuowała. Jamie ścisnął mnie za rękę.
Westchnęłam.
Chyba Niedźwiedzie na Planecie Mgieł.
Tej ze szponowcami? – szepnął Jamie. Kiwnęłam twierdząco głową.

Och. Och. OCH.

Muszę Wam coś wyznać. Zazwyczaj, gdy dzielimy się z Beige rozdziałami, bierzemy pod uwagę, czy w treści znajduje się jakiś fragment, który chcemy/nie chcemy zanalizować. Tym razem podzieliłyśmy się zupełnie przypadkowo, nie macie zatem pojęcia, jak bardzo ucieszyłam się kilka dni temu, gdy okazało się, że to mnie przypadła w udziale TA scena; scena, na której zanalizowanie czekałam od lipca; scena, która ostatecznie udowadnia, że Stefa jest swoją własną metą.

Pod wieloma względami przypominają ssaki. Mają futro, są ciepłokrwiste. Krew mają trochę inną niż wasza, ale zasadniczo pełni tę samą funkcję. Doznają podobnych uczuć, wchodzą w bogate interakcje, lubią tworzyć...
(…)
No więc one mają takie niesamowite ręce. – Ożywił się, gdy tylko zaczął opowiadać. – Jakby z podwójnymi stawami – mogą je wyginać w obie strony. – Pociągnął do tyłu palce u dłoni. – Po jednej stronie są miękkie jak moja dłoń, a po drugiej ostre jak brzytwy! Tną nimi lód – rzeźbią w nim. Ich miasta to lodowe zamki, które nigdy nie topnieją! Są przepiękne. Prawda? – Szukał u mnie potwierdzenia.
Przytaknęłam.
Niedźwiedzie postrzegają inne pasmo barw, dlatego lód na Planecie Mgieł mieni się tęczą kolorów. Są bardzo dumne ze swoich miast. Bez przerwy starają się je upiększać. Był tam pewien Niedźwiedź nazywany przez wszystkich... powiedzmy, że Tkaczem Błysków, choć w ich języku brzmi to znacznie lepiej, a nazywał się tak dlatego, że pod jego rękoma lód zawsze przybierał wyśniony przez niego kształt. Miałam okazję go poznać i zobaczyć te arcydzieła. To jedno z moich najpiękniejszych wspomnień.

Spójrzcie na to. Po prostu na to spójrzcie.

Planeta misiów.

Planeta misiów, noszących nazwy w rodzaju „Tkacz Błysków”.

Planeta misiów, noszących nazwy w rodzaju „Tkacz Błysków”, które upiększają swoje miasteczka złożone z baśniowych, lodowych zamków.

Planeta misiów, noszących nazwy w rodzaju „Tkacz Błysków”, które upiększają swoje miasteczka złożone z baśniowych, lodowych zamków, który to lód mieni się tęczą kolorów.






 


Z ręką na sercu – gdy przeczytałam ten fragment po raz pierwszy, zaczęłam się śmiać tak głośno, że mój pies spojrzał na mnie ze zdziwieniem. I pomyśleć, że ludzie czepiali się sparklących meyepirów.

Naprawdę, nawet nie wiem, jak to skomentować. Stefciu, dziękuję ci za dostarczenie światu tyle i radości i jednocześnie sugeruję odstawienie towaru na czas procesu twórczego – dilera nie zmieniaj, najwyraźniej ma fenomenalny towar.

No dobrze, koniec żartów. Teraz będzie zdecydowanie mniej śmiesznie:

Skąd wasi Uzdrowiciele czerpią wiedzę na temat fizjologii nowych gatunków? Byli przygotowani, kiedy się tu zjawili. Pamiętam, jak to się zaczęło, widziałem, jak śmiertelnie chorzy ludzie wychodzą ze szpitala o własnych siłach. – Na jego czole pojawiła się zmarszczka w kształcie klina. Nienawidził najeźdźców tak samo jak pozostali, ale też miał dla nich dużo podziwu.

No ba. Założę się, że nie-Carlisle chętnie nadstawiłby kosmitom własną rzyć, byleby tylko dowiedzieć się czegoś o pozaziemskiej technologii. Meyer, czy każdy z twoich lekarzy musi mi przywodzić na myśl psychopatę-fanatyka?

Robią wcześniej... badania – wymamrotałam.
Ian uśmiechnął się.
No tak, porwania przez kosmitów.

...Jego...to bawi? Wagabunda właśnie przyznała, że kosmici obrali sobie za patrona pewnego austriackiego wąsacza, który wprowadził innowacyjną technologię produkcji mydła...

Adolf approves : 29

...a ten bezmózg uważa to za DOWCIP?!!!



Ian, wygląda na to, że postawiłeś sobie za cel pójść w szranki z Howem.

Skąd pochodzicie? – zapytał Doktor. – Pamiętacie? Wiecie, jak wyglądała wasza ewolucja?
Naszą ojczystą planetą jest Początek – odparłam, potakując. – Nadal ją zamieszkujemy. Właśnie tam się... urodziłam.
To bardzo nietypowe – dodał Jamie. – Rzadko spotyka się kogoś stamtąd, prawda? Większość dusz raczej tam zostaje, prawda, Wando? – Wcale jednak nie czekał, aż cokolwiek powiem. Zaczynałam żałować, że wieczorami odpowiadałam mu tak drobiazgowo na wszystkie pytania. – Więc jeśli ktoś przenosi się gdzie indziej, staje się prawie jak... gwiazda filmowa? Albo członek rodziny Królewskiej.

Bellanda Wandella van der Mellen : 28

'Nuff said.

To bardzo fajne miejsce – ciągnął Jamie.

Jamie, mam do ciebie trzy prośby:

a) Zacznij się zachowywać odpowiednio do swojego wieku.
b) Przestań włazić w tyłek wszystkim duszom, z Wandzią na czele.
c) Nie konfabuluj. Nie masz pojęcia, czy Początek jest fajny, czy niefajny, bo nigdy nie widziałeś go na oczy.

Mnóstwo chmur, a każda warstwa ma inny kolor.

O, wygląda na to, że Misie znalazły duchowych braci. Jak się spikną, będą mogli stworzyć sobie nowe legowiska:



To jedyna planeta, gdzie dusze mogą żyć długo poza ciałem żywiciela. A w ogóle to żywiciele są tam bardzo ładni, mają coś jakby skrzydła i macki, i wielkie, srebrne oczy.

Przypominam, że tego rodzaju opis wychodzi z ust przedwcześnie dojrzałego czternastolatka.

Uwaga, nadchodzi kolejne poważne pytanie:

Doktor siedział pochylony z twarzą w dłoniach.
A czy pamiętają, skąd się wziął ten pasożytniczy tryb życia? Jak wyglądały początki kolonizacji?
(…)
Zawsze tacy byliśmy – odpowiedziałam niechętnie, z ociąganiem. – Przynajmniej odkąd mamy świadomość. Odkrył nas inny gatunek – nazywamy je tu Sępami, ale bardziej ze względu na charakter niż wygląd. To były... mało sympatyczne istoty. Zauważyliśmy, że możemy się z nimi zespalać tak jak z naszymi pierwszymi żywicielami. Przejęliśmy nad nimi kontrolę i zaczęliśmy wykorzystywać zdobytą technologię. Najpierw zajęliśmy ich rodzimą planetę, a później Planetę Smoków i Planetę Słońca – piękne światy, których mieszkańcom Sępy również dawały się we znaki. W końcu zaczęliśmy kolonizować inne planety – nasi żywiciele rozmnażali się znacznie wolniej niż my, poza tym żyli krótko. Musieliśmy szukać dalej, odkrywać wszechświat...

Taaak. Czas na wiwisekcję.

Zawsze tacy byliśmy – odpowiedziałam niechętnie, z ociąganiem.

- Jak śmiesz pytać mnie, dlaczego zamieniliśmy waszą planetę w plac zabaw! I czy ja słyszę NIECHĘĆ w twoim glosie?!

Adolf approves : 30

Przynajmniej odkąd mamy świadomość.

Czyli...kiedyś byliście bezmózgimi żyjątkami? Czy kosmitów także dotyczy teoria ewolucji? Stefa, nie możesz wyciągać tego rodzaju informacji z rzyci i nie dawać nam dokładnego tła wydarzeń. Jesteśmy na 231 stronie e-booka; nie uważasz, że to najwyższy czas, aby czytelnicy wiedzieli przynajmniej, jak wygląda historia i podstawowe funkcjonowanie twoich stworzonek?

Odkrył nas inny gatunek – nazywamy je tu Sępami, ale bardziej ze względu na charakter niż wygląd. To były... mało sympatyczne istoty. Zauważyliśmy, że możemy się z nimi zespalać tak jak z naszymi pierwszymi żywicielami. Przejęliśmy nad nimi kontrolę i zaczęliśmy wykorzystywać zdobytą technologię.

Cóż za doskonały przykład moralności Kalego, milordzie. Sępy zaatakować nas – źle, my zaatakować sępy – dobrze.

Nawiasem mówiąc, Wagabundo, masz tupet, by jako przedstawicielka mordujących obce gatunki monstrów określać innych mianem „mało sympatycznych”.

Adolf approves : 31

Najpierw zajęliśmy ich rodzimą planetę, a później Planetę Smoków i Planetę Słońca – piękne światy, których mieszkańcom Sępy również dawały się we znaki.

- Na szczęście przybyliśmy z odsieczą! Od tego czasu, miast zmagać się z agresorem z zewnątrz, smoki i...eee...promyczki musiały już tylko znosić niechcianych najeźdźców wewnątrz swych ciał!

Adolf approves : 32

W końcu zaczęliśmy kolonizować inne planety – nasi żywiciele rozmnażali się znacznie wolniej niż my, poza tym żyli krótko. Musieliśmy szukać dalej, odkrywać wszechświat...

Nie. Nie musieliście. Spoiler alert: matki są wśród dusz bardzo, bardzo rzadkie, więc nie bardzo widzę, jakim cudem nagle mogłaby zrobić się was taka liczba, żebyście nie mogli dać rady pomieścić się na jednej planetce.

A nawet jeśli założymy, że faktycznie duszki zbyt szybko się rozmnażają, ten argument nadal pozostaje inwalidą. Wandziu, patrz mnie na usta: ROBICIE. TO. Z. NUDY. Sama przyznałaś to wielokrotnie na przestrzeni tej książki – kolonizujecie inne planety nie dlatego, że mnożycie się jak króliki, ale ponieważ was to BAWI.

Adolf approves : 33

Mówisz o tym tak, jakbyś to wszystko widziała – zauważył Ian ściszonym głosem. – Jak dawno to było?
Po wyginięciu dinozaurów, ale zanim pojawiliście się wy. Nie było mnie tam wtedy, ale pamiętam trochę z opowieści matki matki mojej matki.

Wiecie co? Nie jestem biologiem (działka nauk ścisłych należy do mojej koleżanki), ale wydaje mi się, że z punktu widzenia owej dziedziny nie ma to zbyt wielkiego sensu. Skoro Wandzia istnieje od czasów T-Rexa, to możemy chyba spokojnie założyć, że dusze jako organizm są nieśmiertelne.
...Więc na czorta im ta nadmierna płodność?
Oczywiście, kosmos może rządzić się swoimi prawami – ale w takim wypadku chciałabym poznać owe prawa.

Ile masz lat? – zapytał Ian, pochylając się ku mnie i patrząc lśniącymi błękitnymi oczyma.
Nie wiem, ile to ziemskich lat.
Mniej więcej? – naciskał.
Może parę tysięcy. – Wzruszyłam ramionami. – Nie wiem, ile czasu spędziłam w hibernacji.

Ale...Ale jak to?
Dotychczas dowiedzieliśmy się o Wagabundzie tyle, że urodziła się na Początku i wywędrowała z niego na osiem różnych planet, spędzając na każdej z nich ładny odcinek czasu. Jedyną sytuacją, w której dusza hibernuje jest czas przelotu. Czy to oznacza, że po przybyciu do docelowego miejsca Wagabunda nie miała możliwości sprawdzić, ile czasu upłynęło jej w podróży? Czy Tęczowe Misie i Płonące Kwiotki nie mają własnych kalendarzy? Czy dusze nie mają własnego systemu mierzenia czasu?

Stefciu, ja chcę wiedzieć te rzeczy. Przykro mi, ale pisząc dzieło o fantastycznych stworzeniach (które, w przeciwieństwie do meyepirów, nie opierają się na powszechnie znanych wierzeniach) musisz zapewnić czytelnikowi w miarę klarowny obraz świata przedstawionego; w przeciwnym razie nie będziemy mieli pojęcia, kim właściwie są nasi protagoniści (bycie socjopatą się nie liczy).

Jamie jest pod wrażeniem, Wandzia stara mu się schlebić, dodając, że czuje się młodsza od niego z racji krótkiego pobytu na Ziemi.

Jak wygląda u was proces starzenia? – zapytał Doktor. – Jak długo żyjecie?
Nie ma czegoś takiego. Jeżeli tylko mamy zdrowego żywiciela, możemy żyć wiecznie.

Nie. Możecie żyć wiecznie, bo taka jest wasza natura. Żywiciel nie ma tu nic do rzeczy; póki co, z opowieści duszki wynika, że jedynie ameby są nieśmiertelne, więc niezależnie od tego, jak wspaniały byłby potencjalny mundurek, kiedyś mu się zemrze, a wy będziecie musieli szukać nowego domku.

Po grocie przetoczył się cichy pomruk – gniewu? lęku? może niesmaku? Zrozumiałam, że moja odpowiedź nie była zbyt roztropna. Mogłam sobie wyobrazić, co te słowa dla nich znaczą.
Pięknie. – Był to głos Sharon, cichy i wściekły. Nadal jednak była do nas zwrócona plecami.

O, Sharon jednak dostała swoją kwestię.

Już nie jestem głodna – szepnęłam, choć bułka leżała obok prawie nietknięta. Zeskoczyłam z blatu i trzymając się ściany, ruszyłam żwawym krokiem do wyjścia.

Pomyślmy. Kto jeszcze kurczył się w sobie za każdym razem, gdy usłyszał bodaj najlżejszą krytykę pod swoim adresem ze strony Scary Sue?

Bellanda Wandella van der Mellen : 29


Jamie dogania Wandę, wręcza jej niedojedzone pieczywo i dziękuje za opowieści o pozbawianiu życia i świadomości niewinnych stworzeń oraz prosi, by robiła to częściej. Kosmitka cyka się, albowiem Stryder jest jedyną życzliwą osobą, a resztę słuchaczy popycha do niej zwykła ciekawość, ale Jamie jasno sugeruje, że Jeb, Doktor i Ian zawarli przymierze i zamierzają męczyć ją za każdym razem, gdy zjawi się w stołówce.

Ian będzie cię jutro wypytywał przy wyrywaniu chwastów. Jeb wcale go nie namówił. Sam jest ciekaw.
Doprawdy? Cudownie.
Jesteś ironiczna. Myślałem, że pasożyty – to znaczy dusze – nie lubią takiego poczucia humoru. Że nie potrafią śmiać się ze wszystkiego.
Tutaj szybko by się nauczyły.

Owszem, nauczyłyby się korzystając z pamięci swych żywicieli, co nie zmienia faktu, że zgodnie z kanonem nie powinny być w stanie rzucać żadnych cierpkich uwag, gdyż zwyczajnie nie leży to w ich naturze.

Świat według Terencjusza: 34

Rozdział kończymy słodkim:

Nie jest ci z nami źle, prawda? Chyba nie jesteś nieszczęśliwa?
Widziałam troskę w jego dużych, czekoladowych oczach. Przycisnęłam do twarzy jego dłoń.
Nie jest źle.
Mówiłam prawdę.

I to już wszystko na dziś. Za tydzień.... * wzdycha ciężko *. Nie będziemy spoilerować. Ale ostrzegamy: nieuchronnie zbliżamy się do jednego z najgorszych momentów w tej powieści. Brace yourself, kochani. Brace yourself.


Statystyka:

Adolf approves : 33
Bellanda Wandella van der Mellen : 29
Gotuj z Jacobem Blackiem: wystarczy zalać wrzątkiem : 13
Ludzkość ssie: 34
Mea culpa: 6
Nie ma jak u mamy: 18
Świat według Terencjusza: 34
Welcome to Bedrock: 13
Witaj, Morfeuszu : 14


Maryboo