niedziela, 27 października 2013

Rozdział XIII: Wyrok

Zacznijmy od dobrej wiadomości.

Pamiętacie zapewne moje narzekania związane z perspektywą rychłego pojawienia się na scenie człowieka-pitekantropa, znanego także jako główny tru loff serii. Nie, nic się nie zmieniło w tej kwestii; nie wspomniałam Wam jednak, iż razem z wątkiem Howe'a na karty powieści zawita jedna z najwspanialszych postaci, jakie kiedykolwiek wyszły spod palców Meyer.

Powitajcie Jebediaha Strydera, znanego szerzej jako wuj Jeb.



Jeśli śledziliście nasze analizy „Zmierzchu” doskonale wiecie, iż ukułam tam pojęcie Brygady N – fikcyjnej frakcji zrzeszającej najbardziej udane persony sagi (Charlie Swan, Emmett Cullen, Billy Black). Wierzcie lub nie, ale wuj Jeb to najlepsze cechy każdego z owych mężczyzn wcielone w jedno ciało, facet posiada bowiem przenikliwość Billy'ego, poczucie humoru Emmetta oraz charyzmę komendanta. Co więcej:

a) w przeciwieństwie do takiego chociażby ojca Belli, nie jest – w mniemaniu autorki, rzecz jasna – bohaterem nieco felernym, istniejącym głównie po to, by na jego tle jeszcze jaśniej świeciły gwiazdy naszych protagonistów; nie, Jeb od początku przedstawiany jest jako twardy, rozsądny chłop, który trzyma w garści cały ten cyrk i

b) w przeciwieństwie do takiego chociażby Carlisle'a, nie przyklaskuje z uwielbieniem wszelakim psychopatycznym poczynaniom ukochanego głównej bohaterki i regularnie przypomina Jaredowi, że jest nikim więcej jak rozhisteryzowaną primadonną o przerośniętym ego.

Nie pytajcie nawet, jakim cudem tak fajna postać została nie tylko opisana, ale i przyporządkowana do grona „naszych”; lubię sobie wyobrażać, iż Strydera stworzył któryś z braci lub synów Stefy, nie mogący dłużej znieść genetycznych pomyłek z sagi i podstępem zmusił swą siostrę/matkę, by umieściła jego dzieło w najnowszej książce.


No dobrze, czas wracać, do...ekhm....właściwej akcji. Tyle dobrego, że od tej chwili faktycznie będziemy mogli mówić o pewnym postępie, bowiem narzekania duetu W&M oraz liczne flashbacki zostaną zastąpione przez autorkę desperackimi próbami stworzenia fabuły.

Rozdział rozpoczyna się w tym samym miejscu, gdzie zakończyliśmy naszą podróż tydzień temu; wuj Jeb pochyla się nad konającą z pragnienia Wagabundą (przykro mi, Meyer; twój mierny talent połączony z przesadnym wydelikaceniem tych ameb sprawia, iż przed oczami mam jedynie niezaradną marudę, niezdolną do przeżycia kilku godzin w polowych warunkach), ta zaś dopytuje się gorączkowo, czy mężczyzna znalazł - lub też został odnaleziony przez - Jamiego i Jareda. Słysząc odpowiedź przeczącą (ha! Czujecie ten dreszczyk podniecenia, tę niepewność trzymającą Was w napięciu?...No weźcie, nie bądźcie tacy, nasza autorka naprawdę się stara) przeżywa zrozumiałe załamanie nerwowe i pogrąża się w angście. Jeb pozostawia ją samą sobie i odchodzi coś załatwić (zapewne błagać Stefcię, by wypuściła go z tego gniota, nim sprawy przyjmą naprawdę zły obrót), a my zaczynamy kolejną rundę teleturnieju „Dusze i niekonsekwencje świata przedstawionego powieści”.

Woda i lekki chłód rozbudziły nas, choć wcale tego nie chciałyśmy. Przewróciłyśmy się z powrotem na brzuch. Byłyśmy więcej niż wycieńczone. Znajdowałyśmy się w kolejnym, jeszcze boleśniejszym stadium. Może przynajmniej uda nam się zasnąć, pomyślałyśmy. Wystarczy nie myśleć o niczym. Uda się.
Udało.
Gdy się obudziłyśmy, noc jeszcze trwała, ale ze wschodu powoli nadchodził już świt.

Chwilę wcześniej Wagabunda opisywała w ten sam sposób swój stan emocjonalny, co było o tyle sensowne, iż jak doskonale wiemy, pobiera wszystkie uczucia od Melanie. Tym razem jednak mówimy o zachowaniach stricte fizycznych, jak przewracanie się z boku na bok czy budzenie się...i nagle okazuje się, że w tym wypadku TAKŻE możemy mówić o symbiozie? A może to tylko taka metafora? Meyer, na wszystko co dla ciebie drogie, daj nam chociaż jakieś wskazówki, jak działa to całe połączenie między żywicielem i pasożytem!

Świat według Terencjusza: 23

Niespodzianka – okazuje się, że wuj Jeb zostawił dziewczynkom manierkę z wodą. To co, chcecie przeczytać, jak wygląda reakcja osoby, która jest na skraju śmierci z odwodnienia i jakimś cudem uzyskuje dostęp do życiodajnego płynu?

Powoli usiadłyśmy, zaskoczone, że nie złamałyśmy się przy tym na pół jak uschnięty patyk. Co więcej, czułyśmy się lepiej. Widocznie dobroczynna woda zdążyła się już trochę rozejść po organizmie. Ból zelżał i po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułyśmy głód.
Sztywnymi, niezdarnymi palcami zdjęłyśmy zakrętkę. Manierka nie była pełna po brzegi, ale wody starczyło, by znów rozciągnąć żołądek. Musiał się skurczyć. Wypiłyśmy wszystko. Racjonowanie nie miało teraz sensu.
Wypuściłyśmy blaszaną manierkę z rąk; upadła na piasek z głuchym, przytłumionym brzęknięciem. Całkiem się już przebudziłyśmy, lecz było nam tęskno do stanu nieświadomości.

W komentarzach pod ostatnią analizą znajdziecie alternatywny fragment rozdziału dwunastego autorstwa Leny, która w przekonujący sposób oddała tok myślowy osoby w sytuacji Wagabundy. Nie muszę chyba dodawać, że nieco różnił się on powyższego cytatu.

Stefa, nie masz pojęcia, jak powinna zachowywać i czuć się osoba bliska wyczerpania, dlatego proszę cię i zaklinam: wróć do opisów marmurowych torsów. Są równie złe, ale przynajmniej od czasu do czasu wywołują na naszych twarzach mimowolny uśmiech.


Niestety, wygląda na to, że nie wszyscy popierają samarytańskie odruchy Jeba:

Dlaczego dałeś mu wody? – zapytał ktoś gniewnie za naszymi plecami.
(...)
Przed nami stało w półkolu ośmioro ludzi. Wszyscy co do jednego byli ludźmi, bez dwóch zdań. Nigdy wcześniej nie widziałam tak wściekłych twarzy; w każdym razie nie wśród dusz. Te wykrzywione nienawiścią usta, te zaciśnięte zęby, zupełnie jak u dzikich zwierząt. I te brwi ściągnięte nisko nad ziejącymi złością oczyma.



Naprawdę, to wszystko, co mam do powiedzenia w tym temacie. Meyer, idź się leczyć. Byle prędko.

Okazuje się, że nasi mają ze sobą różne rodzaje broni – noże, maczety, maczugi. Nad wszystkimi góruje jednak wuj Jeb i jego strzelba.

Ach, strzelba wuja Jeba. Musicie wiedzieć, że w tej książce jest ona czymś więcej niż zwykłą bronią – to niemal insygnium, symbol najwyższej władzy sprawowanej przez Strydera. Najlepszym dowodem niech będzie fakt, iż nikt poza mężczyzną nie łazi po kryjówce z bronią palną; król jest tylko jeden.

Wybaczcie – ten facet to jedyny jasny punkt w oceanie potworności tworzących tę powieść; co więcej, nieodmiennie przywodzi mi na myśl Bobby'ego Singera, co samo w sobie czyni z niego ucieleśnienie pojęcia badass. Nic na to nie poradzę, że bardzo, ale to bardzo go lubię.

Ogarnęła mnie groza, gdy tymczasem Melanie patrzyła na nich z zachwytem. Była pod wrażeniem ich liczebności. Ośmiu ocalałych. Dotychczas myślała, że Jeb jest sam lub co najwyżej z dwoma innymi osobami. Widok tylu żywych ludzi napawał ją niepomierną radością.
Oszalałaś”, zwróciłam się do niej. „Przyjrzyj im się.”
Zmusiłam ją, by spojrzała na to tak jak ja – by ujrzała groźne postacie w brudnych dżinsach i zakurzonych bawełnianych koszulach. Może i kiedyś byli ludźmi w jej rozumieniu tego słowa, lecz w tej chwili byli czymś innym. Barbarzyńcami. Potworami. Stali nad nami żądni krwi.

Po raz drugi:



Ale wiecie co? Pomijając antropofobię Stefy, Wagabunda ma tu trochę racji. Ci ludzie ewidentnie chcą im zrobić kuku, co nie jest dziwne biorąc pod uwagę, że w ich oczach nasze duo to nic więcej niż przebrzydły kosmita. Radość radością, wypadałoby jednak zastanowić się, jak by tu rozegrać scenę powitania, coby nie zrobiło się niezręcznie...

...ale co ja Wam będę mówić – sami niedługo przekonacie się, że nie kłamałam, mówiąc o rychłym zidioceniu Mel.

Melanie też w końcu przejrzała na oczy. Choć wcale nie miała na to ochoty, musiała przyznać mi rację. Była to ludzkość w najgorszym wydaniu, jak z gazety, którą czytałyśmy w opuszczonym domu. Przed nami stała banda morderców.

I po raz trzeci.



Nic mnie nie obchodzi, że obiektywnie patrząc ekipa wuja Jeba faktycznie może sprawiać nie najlepsze wrażenie. Mam dość nieustannego podkreślania, jakie z nas monstra; do wykreowania obrazu całkowitego zła brakuje jeszcze tylko wideł i rogów.

Jakby było mało nieszczęść, Wagabunda uświadamia sobie nagle, że śmierć nie jest bynajmniej najgorszym, co może ją spotkać, albowiem ludzkość na przestrzeni dziejów wynalazła najróżniejsze sposoby wyciągania informacji od niepożądanych jednostek:

Natychmiast uprzytomniłam sobie jedyną rzecz, której mogli ode mnie chcieć. Tajemnicę, której nigdy, przenigdy nie wolno mi było wyjawić. Cokolwiek by mi robili. Zrozumiałam, że w ostateczności będę musiała się zabić.
Nigdy nie dopuściłam Melanie do tej tajemnicy. Użyłam teraz jej własnych metod. Odgrodziłam się murem, by móc w samotności o tym pomyśleć, pierwszy raz od zabiegu. Wcześniej nie musiałam do tego wracać, nie było takiej potrzeby.

Wiecie co? To „odgradzanie się” wygląda na bardzo, ale to bardzo łatwy proces. Spójrzcie tylko: Wagabunda nie chce, żeby Melanie coś zobaczyła i hop! Melanie tego nie widzi. Istnieje spora szansa, że winą za to należy obarczyć pisarski antytalent jej stwórczyni i wynikające z niego beznadziejne opisy, ale równie dobrze Stefa może zakładać, że to faktycznie takie proste – tworzę sobie w myślach (zapewne stawiając cegiełka po cegiełce) mur, który przebiega...cóż...gdziekolwiek bądź, i po swojej stronie, która znajduje się...ekhm...tutaj lub też i w innym miejscu, chowam myśli, który mój żywiciel żyjący ze mną w symbiozie na pewno nie ujrzy, ponieważ...Nie, to nadal nie ma sensu.

Świat według Terencjusza: 24

Melanie nie była zresztą nawet zbytnio zaciekawiona, w ogóle nie próbowała się przebić przez mur. Miała pilniejsze zmartwienia niż to, że nie tylko ona ma sekrety.

Punkt dla niej. Jesteśmy dopiero na 110 stronie e-booka, a ja już mam serdecznie dość Weltschmerzu tego robala; świadomość, że będzie tylko gorzej, bynajmniej mnie nie pociesza.

Czy to, że nie dopuszczałam jej do tajemnicy, miało jakieś znaczenie? Nie byłam tak twarda jak ona. Nie wątpiłam, że zniosłaby tortury. A ja? Ile bólu zniosę, zanim wszystko im opowiem?

Cóż, biorąc pod uwagę, na kim jesteś wzorowana, zapewne nie więcej niż trzy minuty. I czy naprawdę muszę komukolwiek tłumaczyć, dlaczego wolałabym (przynajmniej do końca dzisiejszego rozdziału) czytać o pannie Stryder?


A teraz...O, nie. To jest TEN moment.

Nic nam nie zrobią. Wuj Jeb nie pozwoli mnie skrzywdzić.”
Wuj Jeb nie wie, że tu jesteś”, zauważyłam.
No to mu powiedz!”
Spojrzałam Jebowi w twarz. Gęsta broda zasłaniała mu usta, więc nie znałam ich wyrazu, ale oczy nie płonęły tak jak u pozostałych. Kątem oka dostrzegłam, że paru ludzi przeniosło wzrok ze mnie na niego. Czekali, aż odpowie na pytanie. Wuj Jeb przyglądał mi się uważnie, nie zwracając na nich uwagi.
Nie mogę. Nie uwierzy mi. Pomyślą, że ich okłamuję, i wezmą mnie za Łowcę. Pewnie znają się na rzeczy i wiedzą, że tylko Łowca zjawiłby się tutaj ze zmyśloną historyjką, żeby przeniknąć w ich szeregi.”
Melanie w mig pojęła, że mam rację. Samo słowo „Łowca“ budziło w niej wstręt i nienawiść. Wiedziała, że ci ludzie czują podobnie.
Zresztą to nieistotne. Jestem duszą i to im wystarczy.”

Obiecałam Wam (krótki, ale jednak) ranting; a zatem będzie ranting.

Jedną z (niewielu) niezmiennych, kanonicznych zasad funkcjonowania dusz jest ich nieumiejętność kłamania. Mamy to podane w książce czarno na białym; tylko Łowcy są fizycznie zdolni do oszukiwania innych. Jeżeli więc Wagabunda podzieli się swą historią (która, jak wiemy, jest prawdziwa), może nastąpić jeden z dwóch poniższych scenariuszy:

a) uciekinierzy jej uwierzą

b) uciekinierzy uznają, że kłamie.

A teraz czas na ujawnienie prawdziwie komicznego elementu tej pseudo-dramy; opcje a) i b) wcale się nie wykluczają. Wręcz przeciwnie – jedna w dużej mierze wynika z drugiej.

Zróbmy symulację. Najpierw wersja a). Dziewczyny automatycznie zakładają, że ludzie uznają ich opowieść za kłamstwo – co jest bardzo prawdopodobne, ale nie stuprocentowo pewne. Przypomnijcie sobie historię Kevina; wśród naszej rasy zdarzają się osobniki, które są w stanie przezwyciężyć najeźdźcę, a Mel znana jest ze swego uporu. Dlaczego więc z góry przyjmować, że nic z tego nie wyjdzie?

Ale w porządku – możemy się zgodzić, że pierwsza z możliwości faktycznie jest już nieco zbyt optymistyczna. W takim razie mamy jeszcze alternatywę w postaci punktu b).

I tu cały misterny plan Stefy bierze w łeb.

Ok, człowieki stwierdzają, że Wagabunda łże jak z nut i jest szpiegiem. Co dalej? Cóż, jak widzieliśmy, wuj Jeb nie jest jeszcze wobec niej szczególnie wylewny, ale nie jest też ewidentnie wrogo nastawiony, a to on ma w kryjówce najwięcej do powiedzenia. Poza tym, pomyślcie logicznie – gdyby istniała szansa, choćby dramatycznie mała, że osoba którą kochacie wciąż żyje, chcielibyście ryzykować?
Wszystko, co w takim układzie muszą zrobić nasi bohaterowie, to wziąć Wagabundę na przeczekanie i sprawdzić wiarygodność jej historyjki. Na początek zamknąć ją w odosobnieniu i upewnić się, czy nikt jej nie śledził (z powodu wybitnej tępoty naszej duszki, która przejawia się m.in. w masowym pozostawianiu za sobą śladów, byłoby to niestety możliwe, ale przeprowadźmy się na chwilę do bezkonfliktowego Meyerlandu). Kiedy przekonają się, że faktycznie przyszła do kryjówki sama, wystarczy ją obserwować i nieustannie podpuszczać; gdyby Wagabunda w rzeczywistości nie była połączona z Melą, a miała dostęp jedynie do jej wspomnień, szybko by się to wydało, bo na tym etapie dusza powinna już „wyprzeć” swojego żywiciela i mieć z nim minimalny (jeśli w ogóle) związek. Pytania z zaskoczenia: „Co Melanie myśli o xyz?”, zadawane niespodziewanie przez osoby, które doskonale znały pannę Stryder wkrótce odsłoniłyby ewentualny blef.

Jednak nic z tego, bo dziewczyny znajdują jeszcze jedną, monumentalnie głupią ścieżkę c) – nie robić absolutnie nic.

Owszem, istnieje szansa, iż plan b) spali na panewce i ludzie jednak zamordują Wagabundę. Ale wiecie co?

JEŻELI TA AMEBA W ŻADEN SPOSÓB NIE ZACZNIE SIĘ BRONIĆ, ZROBIĄ TO Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ.

W tej chwili Wagabunda sama wkłada ludziom broń do ręki. Milcząc nie jest w stanie ugrać NICZEGO – bo skoro nie ma zamiaru poinformować zebranych, że oprócz niej siedzi w tym ciele ktoś jeszcze, to z jakiej racji mieliby okazać jej taryfę ulgową?

I tu przechodzimy do kolejnego problemu – jak właściwie nasz duecik wyobrażał sobie spotkanie z krewnymi i znajomymi królika? Dopiero teraz dotarło do nich, że znalezienie uciekinierów to dopiero pierwszy krok, będą bowiem musiały jeszcze przekonać ich do tego, że Mel wciąż żyje i ma się dobrze? To już nie jest zwykła dziura fabularna – to tak olbrzymi fail, że gdybyśmy przenieśli go z kart książki do naszego wszechświata, połknąłby Układ Słoneczny.

Wagabundo? Melanio? Stefciu? Oto, co myśli o was Crowley:



A ja się z nim zgadzam.


Nie myślcie jednak, że to mój jedyny problem, gdy w grę wchodzi powyższy fragment. Dusze są fizycznie niezdolne do kłamstwa, tak? Zawsze mówią prawdę, samą prawdę i tylko prawdę, racja?

Cóż...nie. Nie, jeśli są zarazem awatarem autorki.

To, że Meyer ma zwyczaj naginać własny kanon (hello, Renesmee!) nie jest niczym nowym ani zaskakującym. Ale pomijając poczęcie Nabuchodonozora, trudno by mi było wskazać w którejkolwiek z jej powieści aż TAK ewidentne łamanie własnych zasad.

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ podczas naszej podróży przez karty „Intruza” przekonacie się niejednokrotnie, iż podobnie jak to miało miejsce u Belli, jednym z największych hobby naszej protagonistki jest oszukiwanie wszystkiego i wszystkich, którzy staną na jej drodze. Czasem będą to małe kłamstewka, czasem wielkie łgarstwa, które znacząco wpłyną na dalszy przebieg akcji, ale jedno jest pewne – zmyślanie nasza stonoga ma we krwi.


Mężczyzna z maczetą był największy ze wszystkich, czarnowłosy, o dziwnie jasnej karnacji i intensywnie niebieskich oczach. Wydał z siebie pomruk niezadowolenia i splunął na ziemię, po czym zrobił krok naprzód, z wolna unosząc długie ostrze.
Im szybciej, tym lepiej. Lepiej, żeby oni nas zamordowali, niż żebym to ja musiała nas zabić, stając się odpowiedzialna nie tylko za swoją śmierć, lecz również za śmierć Melanie.
Spokój, Kyle – odezwał się Jeb.

Aaach, Kyle. Widzicie, Jared Howe to nie jedyny z moich ulubieńców w tej abominacji; Kyle zajmuje na podium honorowe drugie miejsce (kto jest numerem trzy dowiecie się już za momencik). Za wcześnie jeszcze, by zagłębiać się w charakterystykę tej postaci, ale myślę, że naszkicuję Wam wystarczająco jasny obraz sytuacji wyznając, że Kyle przez dłuższy czas będzie pełnił w „Intruzie” funkcję Kajusza.

[Jeb] wypowiedział te słowa powoli, niemalże od niechcenia, jednak podziałały. Mężczyzna skrzywił się i zwrócił w jego stronę.

Chciałam tu wkleić jakiś gif, ale uświadomiłam sobie, że w całym internecie nie ma ich w wystarczającej ilości, by oznakować każdy z momentów niesamowitości wuja Jeba. W każdym razie przyzwyczajcie się do tego, że facet niepodzielnie rozdaje tu karty.

Jeb wyznaje zebranym, że sytuacja jest ździebko skomplikowana, albowiem pasożyt, który ich odwiedził to jego bratanica:

Już nie, już nie jest – rzucił Kyle. Splunął ponownie, po czym zrobił kolejny krok w moją stronę, trzymając broń w gotowości. Widziałam po jego przyczajonych ramionach, że szykuje się do ataku. Tym razem słowa go nie powstrzymają. Zamknęłam oczy.
Coś szczęknęło dwukrotnie. Ktoś nabrał powietrza w odruchu zaskoczenia. Z powrotem otworzyłam oczy. – Powiedziałem „spokój”, Kyle. – Głos Jeba nadal był spokojny, lecz tym razem wuj dziarsko trzymał w rękach strzelbę z lufą wycelowaną w plecy Kyle’a.

Tak, wuj Jeb jest BAMFem i nie, to nie było zbyt radykalne posunięcie; jak się wkrótce okaże, pisząc o Kajuszu miałam na myśli w dużej mierze tego z moich ficów.

Następuje mała słowna przepychanka („To człowiek!”, 'A nie, bo pasożyt!”), którą ucina propozycja pewnej starszej, choć wciąż rześkiej niewiasty, by zaprowadzić Wagabundę do doktora na spytki:

Melanie skojarzyła tę przekwitłą twarz z inną, gładszą, ze wspomnień.
Ciocia Maggie? Ty też tutaj? Jak to? Czy Sharon... – Były to słowa Melanie, ale płynęły z moich ust i nie potrafiłam ich zatrzymać.
(…)
Lecz nie dane jej było dokończyć. Kobieta imieniem Maggie przypadła do nas szybko. Szybciej, niż można było przypuszczać, zważywszy na jej niepozorny wygląd. Nie uniosła dłoni, w której trzymała czarny łom. Tę właśnie dłoń z niepokojem obserwowałam, dlatego drugą, otwartą, spostrzegłam dopiero na ułamek sekundy przed tym, jak wymierzyła mi potężny policzek.
Odrzuciło mi głowę do tyłu. Mimowolnie ją wyprostowałam, a wtedy kobieta uderzyła mnie drugi raz.

Ta-dam! Oto zdobywczyni brązowego medalu w kategorii „Najbardziej kuriozalna postać z uniwersum 'Intruza'” (miejsce dzielone ex aequo z jej córką Sharon). W przeciwieństwie do Kyle'a, mam trudności ze znalezieniem zmierzchowych odpowiedników dla postaci ciotki i kuzynki Melanie; tak czyste, skrystalizowane, bezsensowne zło i mrok nie występowały nawet w sadze (James miał interesujące hobby, Victoria była aktywną i zaradną babką o złamanym sercu, a Aro to postać cudownie wręcz komiczna). Te dwie natomiast...cóż, sami zobaczycie.

Aha – to dopiero początek w kwestii szeroko rozumianej przemocy w relacjach z bliskimi. Hurra dla promowania pozytywnych wzorców!

Maggie wścieka się, przekonana, że Wagabunda przywlokła ze sobą całą armię Łowców; w odpowiedzi wuj Jeb zaczyna beztrosko nawoływać ewentualnych napastników (których, rzecz jasna, nie ma) i uspokaja siostrę, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo.

Przyszła sama, Mag. Jak ją znalazłem, była ledwie żywa, zresztą widzisz, jak wygląda. Stonogi tak łatwo nie poświęcają swoich. Zjawiłyby się po nią dużo wcześniej niż ja. Czymkolwiek jest, przyszła tu sama.
W wyobraźni zobaczyłam małe, długie, wielonożne stworzenie, ale nie wiedziałam, o co im chodzi.
To o was, wyjaśniła Melanie. Zestawiła obraz brzydkiego robaka z moim wspomnieniem srebrzystej duszy. Nie widziałam podobieństwa.

Albowiem wszystko, co ponadludzkie, musi być zachwycające i pozbawione wad, czyż nie?

Bellanda Wandella van der Mellen : 14

Nawiasem mówiąc, owa myśl Wagabundy będzie wyglądać cudownie wprost komicznie w zestawieniu z jej późniejszym angstem na temat swej prawdziwej natury.

Ciekawe, skąd wie, jak wyglądacie”, zastanowiła się Melanie. Sama dowiedziała się o tym dopiero z moich wspomnień.

No...Wagabunda stwierdziła właśnie, że nie wiedzą, gdyż między stonogą a jej naturalną formą nie ma żadnej analogii. A tak w ogóle, to subtelny foreshadowing jest subtelny.

Ostatecznie wuj Jeb podejmuje męską decyzję (inne mu się nie zdarzają) i decyduje się zabrać Wagabundę do kryjówki:

Jeb! – zaprotestowała Maggie.
To miejsce jest moje. Mag, i mogę robić, co mi się podoba.



Brat Kyle'a (o którym później) oraz Maggie eufemistycznie rzecz ujmując nie są pod wrażeniem pomysłu Jeba, więc ten, chcąc załagodzić atmosferę, przewiązuje Wagabundzie oczy kawałkiem materiału, by nie była w stanie odtworzyć drogi do kryjówki. Następnie idą; Jeb, będąc nie tylko twardzielem, ale i dżentelmenem przytrzymuje Wagabundę, by w razie potknięcia się nie rymnęła na dziób; idą dalej; dusza podsłuchuje tajemniczy dialog między rodzeństwem, z którego wynika, że wuj chce powiedzieć komuś tajemniczemu o czymś tajemniczym, a życie jest okrutne; idą przez kolejne kilka godzin.

Dlaczego to robisz. Jeb? – zapytał męski głos. Słyszałam go już wcześniej, należał do jednego z braci. – Dla Doktora? Trzeba było tak od razu powiedzieć Kyle’owi. Nie musiałeś go straszyć bronią.
Kyle’a trzeba czasem postraszyć bronią – odparł Jeb.

Moim skromnym zdaniem Kyle'a należałoby uśpić, ale nauczyłam się już, że moja opinia nie ma, niestety, większego wpływu na fabułę tej książki.

Tylko proszę, nie mów mi, że robisz to ze współczucia – ciągnął mężczyzna. – Po tym wszystkim, co widziałeś...
Po tym wszystkim, co widziałem, trudno, żebym nie miał w sobie współczucia. To by chyba znaczyło, że coś jest ze mną nie tak. Ale nie, tu nie chodzi o współczucie. Gdybym miał go dość dla tego biednego stworzenia, pozwoliłbym mu umrzeć.
Po nagrzanym ciele przebiegł mi chłodny dreszcz.
Więc dlaczego? – dociekał brat Kyle’a.
(...)
Z ciekawości – oznajmił po chwili cichym głosem.

Lubię ten dialog, ponieważ jest mocno niejednoznaczny i jest jednym z nielicznych przykładów sytuacji, gdy Meyer udało się stworzyć namiastkę suspensu. Dlatego będę łaskawa i nie wyjawię Wam na razie, o co chodzi; pielęgnujmy tajemnice, są tak rzadkie w przypadku tej autorki.

Wagabunda dochodzi do wniosku, że najwyraźniej członkowie ruchu oporu mają zwyczaj porywać i torturować dusze w celu wyciągania z nich informacji; ponieważ do tej pory im nie szło, zamierzają się zabawić z kosmitką w hiszpańską inkwizycję.

Co ciekawe, uświadomiłam sobie, że wcale nie pragnę jak najszybszej śmierci. Nie dążę do niej. Nie byłoby to nic trudnego i wcale nie wymagałoby samobójstwa. Wystarczyłoby ich okłamać – udawać Łowcę, powiedzieć, że moi partnerzy już mnie szukają, poawanturować się i rzucić kilka gróźb. Albo nawet powiedzieć im prawdę – że Melanie wciąż żyje we mnie i że to ona mnie tu przyprowadziła.

Meyer, większość ludzi ma w sobie naprawdę niezwykłe pokłady wiary i nadziei. Spójrz tylko, co dzieje się w mediach, gdy zaginie dziecko; jego rodzice są w stanie poruszyć niebo i ziemię, przez całe dekady próbując odnaleźć swa pociechę. Jak próbowałam ci wyjaśnić wcześniej – choćby najmniejsza iskierka szansy, że Mel wciąż żyje i ma się dobrze powinna być najlepszym argumentem, by zostawić Wagabundę w spokoju. Nie znaczy to bynajmniej, że powinni z miejsca jej uwierzyć; wściekłość, wyzwiska, podejrzliwość byłyby jak najbardziej naturalną reakcją ochronną („Chce mnie oszukać, nie mogę jej uwierzyć, bo oszaleję z rozpaczy”). Natychmiastowe zabójstwo? Niespecjalnie.

Dusza obawia się śmierci i konstatuje, że poprzedniej nocy fantazjowanie o niej było o tyle łatwiejsze, że była na skraju wycieńczenia; teraz natomiast odzyskała siły i perspektywa kopnięcia w kalendarz całkowicie ją paraliżuje. Melania podziela jej obawy, choć nie bardzo rozumie, dlaczego ktokolwiek miałby je przedtem poddawać torturom; Wagabunda nie puszcza pary z ust, albowiem poprzysięgła sobie, że jeśli będzie trzeba, zabierze ową tajemnicę do samego grobu.

Karawana idzie dalej, kosmitka zauważa jednak, że piasek zastąpiło twarde podłoże, powietrze nie jest nagrzane, a Jeb kazał jej iść w pochylonej pozycji, by nie nabiła sobie guza. Po pewnym czasie dochodzą do swoistego labiryntu (ponieważ znajdują się w ciemnościach, możemy założyć, że to jakaś jaskinia) i...zgadliście...maszerują dalej (tak, to naprawdę jest tak nudne, jak w moim streszczeniu). W końcu jednak przez opaskę Wagabundy zaczyna przedzierać się światło, a ona sama słyszy niespotykany dotąd hałas, którą początkowo bierze za szum wodospadu:

Melanie pierwsza zrozumiała tę kakofonię. Nigdy nie słyszałam niczego podobnego, gdyż nigdy nie przebywałam wśród ludzi.
To odgłosy kłótni”, wyjaśniła. „Musi tam być strasznie dużo ludzi.”

Aaa...Nie, Stefa. Po prostu nie. To głupie, nawet jak na twoje robale. Jakim cudem Wagabunda nie potrafi rozpoznać ludzkich głosów? Furda z kłótnią; czy dusze nigdy nie prowadzą ożywionych dyskusji, albo, no nie wiem, nie śpiewają razem? Jak można pomylić awanturę z dźwiękiem spływającej wody?!

Świat według Terencjusza: 25

Jeb wreszcie zdejmuje Wagabundzie opaskę i dziewczyna zdaje sobie sprawę, że znajduje się pod ziemią, w jaskini; Meyer raczy nas mało porywającym opisem, którego nie będę przytaczać, albowiem nic on nam nie da - po niemal sześciuset stronach lektury wciąż mam problemy z wyobrażeniem sobie w pełni tego miejsca, a jestem osobą, która w dzieciństwie podczas lektury „urządzała” sobie Hogwart na podstawie deskrypcji zamieszczonych w powieściach przez Rowling.

Jeb wprowadza duszkę do kolejnej groty, w której znajduje się ponad dwadzieścia siedem osobników; Melanie jest ogłupiała ze szczęścia, Wagabunda stara się ostudzić jej entuzjazm przypominając, że każda z obecnych tam osób ma ochotę je zabić, a później...

a później...




Nie. Nie. Nienienienienie. NIE.

Proszę, tylko nie to.

Wiedziałam, że prędzej czy później będziemy z Beige musiały się z tym zmierzyć...ale dlaczego już teraz?

Jakiś człowiek wystąpił z tłumu. Najpierw spojrzałam na jego dłonie, spodziewając się ujrzeć w nich jakieś niebezpieczne narzędzie. Okazały się jednak tylko zaciśnięte. Mój wzrok wciąż przyzwyczajał się do światła i dopiero po chwili spostrzegłam na skórze mężczyzny złocistą opaleniznę. Natychmiast ją poznałam.
Wstrzymałam oddech, odurzona nagłym przypływem nadziei, i podniosłam wzrok, by spojrzeć mu w twarz.


...


...Ktoś mnie wysłuchał. To już koniec rozdziału; Beige, tak bardzo Ci współczuję. Pamiętaj, gdy zasiądziesz do analizy rozdział czternastego – wszyscy jesteśmy z Tobą, a zwłaszcza niżej podpisana.


Dlaczego Maryboo przeżyła atak mikro paniki? Jeśli naprawdę chcecie się dowiedzieć, bądźcie tu z nami za tydzień.


Statystyka:

Adolf approves : 19
Bellanda Wandella van der Mellen : 14
Gotuj z Jacobem Blackiem: wystarczy zalać wrzątkiem : 4
Świat według Terencjusza: 25
Witaj, Morfeuszu : 9

Maryboo





niedziela, 20 października 2013

Rozdział XII: Kres

Sialala, jesteśmy nadal na pustyni. Jak się oczywiście domyślacie, dzisiejszy rozdział jest równie emocjonujący, co poprzedni, jeszcze wcześniejszy itd. Nie martwcie się jednak, ja tu jestem, by pomóc Wam przez to przejść. Tak jak obiecałam, dzisiaj zaszczycą nas panie. W końcu skoro już uprzedmiotawiamy, to róbmy to chociaż po równo. Ostrzeżenia obowiązują takie, jak dwa tygodnie temu. 

Wandzia i Mela zjadły już resztkę jedzenia i wpiły całą wodę. Zostało im więc niewiele czasu, by znaleźć kryjówkę wuja Jeba, zanim gorąco na dobre usmaży im pozostałości mózgu. I tak cud, że te ameby jeszcze żyją, biorąc pod uwagę, jak świetnie się przygotowały na walkę z takim na przykład udarem słonecznym. 



Nasze bohaterki rozglądają się za ostatnim punktem orientacyjnym, ale za bora go nie widzą.  



Parę godzin przed południem zatrzymałam się, żeby odpocząć. Słońce świeciło jeszcze ze wschodu, prosto w oczy. Byłam tak osłabiona, że aż się tego bałam. Od jakiegoś czasu bolały mnie wszystkie mięśnie i to nie od chodzenia. Owszem, czułam zmęczenie w nogach, doskwierało mi też spanie na ziemi; teraz jednak pojawiło się coś całkiem nowego. Moje ciało się odwadniało i właśnie przeciw temu buntowały się mięśnie. Wiedziałam, że długo już nie wytrzymam.

Powtórzę to, na co skarżyła się Maryboo w poprzednim odcinku. Nasza duszyczka w dalszym ciągu w ogóle nie brzmi jak ktoś skrajnie odwodniony. 



Wreszcie Wandzia dostrzega to, czego szukały. Problem polega na tym, że cała ta scena opisana jest dość dziwacznie, jakby ów punkt orientacyjny wyrósł jak spod ziemi, co na pustyni jest raczej dosyć rzadkim zjawiskiem.

Nie widziałam żadnego miejsca, do którego by pasował. Miało to być długie płaskowzgórze między dwoma łagodnymi szczytami, wznoszącymi się po obu stronach niczym wartownicy. Tymczasem widnokrąg na wschodzie i północy jak okiem sięgnąć usiany był spiczastymi wierzchołkami. Nie bardzo potrafiłam sobie wyobrazić, że gdzieś tam jest miejsce, którego szukamy[…]
Obróciłam się na chwilę plecami do słońca, żeby ulżyć twarzy.
I wtedy zobaczyłam to, czego tak długo szukałam. Długi płaskowyż i dwa charakterystyczne szczyty, nie do przeoczenia. Wznosiły się hen na zachodzie, tak daleko, że zdawały się migotać niczym fatamorgana, wisząc nad pustynią na podobieństwo ciemnej chmury.

Czyli wszędzie były tylko wierzchołki, ale wystarczyło obrócić łeb o kilkanaście centymetrów, a tam BAM! płaskowyż  jako żywo? Dobrze zrozumiałam? To jak ona lazła, w ogóle się nie rozglądając? A może było jak w „Córce łupieżcy” Dukaja? Bohaterka na chwilę odwraca głowę, a wtem miasto! Tylko że u Dukaja za ten efekt odpowiadała kosmiczna technologia, a nie brak umiejętności pisarskich autora. 




Niestety nasze panienki tak pobłądziły, że teraz płaskowyż znajduje się bardzo daleko. Mela traci wszelką nadzieję i wpada w rozpacz totalną, co udziela się również Wandzi. 

Pierwsza otrząsa się duszka. Kiedy Mela pływa w morzu angstu, Wandzia sama rusza dupsko. 

– Zresztą był tylko starym, zbzikowanym dziwakiem – wymamrotałam do siebie. Nagle wstrząsnął mną silny dreszcz, a z płuc wydobył się gwałtowny, charkotliwy kaszel. Dopiero kiedy poczułam szczypanie w oczach, dotarło do mnie, że się śmieję.
– Tam nic... nie ma... i nigdy... nie było – wyrzuciłam z siebie, targana spazmami histerii. Szłam chwiejnym krokiem, jakbym była pijana, pozostawiając za sobą nierówne ślady stóp.
'Nie." Melanie otrząsnęła się z letargu, by bronić tego, w co ciągle wierzyła. "Musiałam się gdzieś pomylić. Moja wina."
Roześmiałam się, lecz upalny wiatr porwał mój śmiech.
"Czekaj", próbowała odwrócić moją uwagę od beznadziei całej sytuacji. "Pewnie nie... to znaczy... Myślisz, że  o n i  też próbowali tam dotrzeć?"

Wandzię ogarnia przerażenie, że Jared i Jamie mogli też szukać kryjówki i zginęli po drodze. Mela natychmiast uspokaja duszyczkę, że Jared nigdy nie przyjechałby na pustynię tak strasznie nieprzygotowany, bo w przeciwieństwie do naszego tandemu bohaterek on nie jest idiotą. Albo w ogóle nigdy się tu nie zjawił, bo nie rozgryzł wskazówek, czyli jednak jest idiotą. OK. 



Wandzia uparcie człapie do przodu. Mamy niezbędną odrobinę patosu na temat śmierci i poświęcenia. 

– Umrzemy – powiedziałam. Zaskoczyło mnie, że w moim zachrypłym głosie w ogóle nie ma strachu. Stwierdziłam tylko fakt, jeden z wielu. Słońce jest gorące. Pustynia jest sucha. Umrzemy.
"Tak." Melanie również zachowywała spokój. Łatwiej było pogodzić się ze śmiercią niż z tym, że zabrakło nam rozsądku.
– Nie dręczy cię to?
Myślała przez chwilę, zanim odpowiedziała.
"Przynajmniej spróbowałam. I zwyciężyłam. Nie wydałam ich. Nie skrzywdziłam. Zrobiłam, co mogłam, żeby ich odnaleźć. Starałam się dotrzymać słowa... Umieram dla nich."

No dobra, to słowa Meli. A co z Wandzią?


– A ja? Dlaczego umieram? – zastanawiałam się głośno, znów czując szczypanie wyschniętych oczu, na próżno domagających się łez. – Chyba dlatego, że przegrałam? Prawda?
Trzydzieści cztery kroki po piasku.
'Nie', pomyślała. "Nie wydaje mi się... Myślę... Myślę, że może... umierasz, by stać się człowiekiem. Po tych wszystkich planetach, które opuściłaś, znalazłaś nareszcie miejsce i ciało, za które jesteś gotowa oddać życie. Myślę, że znalazłaś sobie dom, Wagabundo."

Nie, ona umiera przez jakieś kretyńskie wpojenie w wersji dla sparklących robali. Jej zainteresowanie Ziemią jest jeszcze na etapie „Och, jak tu ładnie” i nic więcej. Chodzi więc o dwóch obcych jej facetów, a nie planetę i jej uciskanych mieszkańców. I jest to mimo wszystko dla niej niesprawiedliwe. Idzie na śmierć, bo magicznie wyprano jej mózg. Straszne.




Mela zbiera się w sobie i przejmuje kontrolę nad ciałem, gdy Wandzia nie daje już rady panować nad mięśniami. Możliwość poruszania własnym ciałem sprawia Meli wielką radość pomimo tego, że sytuacja, w jakiej się znajduje, jest po prostu beznadziejna. 

Teraz robi się naprawdę poważnie. 

"Co jest po śmierci?" – zapytała. "Co zobaczysz, gdy już umrzesz?" 
"Nic." Słowo to zabrzmiało pusto, twardo, stanowczo. "Dlatego własnie nazywamy to ostatnią śmiercią."
"Dusze nie wierzą w życie po śmierci?"
"Żyjemy wiele razy. Oczekiwać czegoś więcej byłoby przesadą. Umiera–
my za każdym razem, gdy opuszczamy ciało żywiciela, a później odżywam
w innym. Tym razem umrę na zawsze."
Nastało długie milczenie. Nasze kroki były coraz wolniejsze. "A ty?" – zapytałam w końcu. "Po tym wszystkim nadal wierzysz, że istnieje coś jeszcze?" Sięgnęłam w myślach po jej wspomnienia końca ludzkiego świata.
"Wydaje mi się, że są takie rzeczy, które  n i g d y  nie umrą."
Widziałyśmy w myślach ich twarze. Nasza miłość do Jareda i Jamiego rzeczywiście zdawała się czymś wiecznym. Zaczęłam się zastanawiać, czy śmierć jest dość silna, by unicestwić coś tak żywego, tak wzniosłego. Być może ta miłość przetrwa, a Melanie wraz z nią, w jakimś baśniowym domu o perłowych wrotach. Mnie tam nie będzie.

Nie będę się wdawała w żadne religijno-eschatologiczne wywody. Niech każdy sobie wierzy, w co tylko chce. Natomiast „This love will never die” jest straszliwie patetyczną kliszą, a szczególnie jeśli odnosi się do jakiegoś troglodyty, którego zna się niezbyt długo, albo jak w przypadku Wandzi wcale. „Nasza miłość do Jareda i Jamiego”, naprawdę Wandziu, nawet mi cię żal. 


Czy chciałabym się uwolnić od tego uczucia? Nie byłam pewna. Czułam, że stało się częścią mnie.

Stało się częścią ciebie przez Imperatyw Leniwej Ałtorki, uwierz mi. Nie ma w tym nic wzniosłego i wspaniałego, za co warto oddać życie. I to jeszcze w tak idiotyczny sposób. 

Nasz czas dobiegał końca. Ciało słabło, więc nawet imponująca siła woli Melanie nie mogła się na wiele zdać. Ledwie widziałyśmy. Powietrze, które wdychałyśmy, zdawało się pozbawione tlenu. Szłyśmy, jęcząc z bólu.

Nie widzą, ledwo oddychają, są odwodnione i jakoś ani nie majaczą, ani nie utrudnia im to jakże frapującej narracji. Wiem, wiem, powtarzam to samo jak zdarta płyta, ale przecież one stoją nad grobem i są w stanie opisać dokładnie co się dzieje z ich organizmem i jakie prowadzą głębokie rozmowy filozoficzne. I tak już drugi rozdział! Nie ma żadnej różnicy w stosunku do sposobu narracji sprzed tygodnia. FAIL!



Nasze żelazne hirołiny znajdują jakieś rachityczne drzewko, chowają się w jego cieniu i czekają na napisy końcowe.  

"Jak długo jeszcze?" – zapytałam.
"Nie wiem, nigdy wcześniej nie umierałam."
"Godzina? Więcej?"
"Wiem tyle co ty."
"Gdzie są te kojoty, kiedy człowiek ich wreszcie potrzebuje..."
"Może szczęście się do nas uśmiechnie... jakiś zabłąkany szponowiec..."

Szponowiec, hi, hi. Od razu przychodzi mi na myśl Ujeżdżaczka Bestii… Ale nie wybiegajmy do przodu, ta historia dopiero przed nami.



Nastaje noc, a dziewuszki jeszcze zipią. Nagle słyszą, że coś się do nich zbliża. Nie jest to jednak kojot, ani jakiś stworek z innej planety. Przybysz odwraca ciało Meli i obmywa ją wodą, po czym poi. Wreszcie nasz tandem otwiera oczy, by sprawdzić, kto uratował im dupsko. Cała ta scena rozwleczona jest na kilka akapitów, a my i tak wiemy, kto cudownie ocalił Wandzię i Melę. Jesteście w stanie zgadnąć? Ależ oczywiście, macie rację!

Pierwsze, co zauważyłyśmy po paru minutach mrugania i mrużenia oczu, to spływająca z ciemnej twarzy gęsta biel, miliony jasnych drzazg w mroku nocy. Szybko pojęłyśmy, że to broda: jak ta u Świętego Mikołaja, przyszło nam na myśl ni stąd ni zowąd. Pamięć sama odtworzyła resztę twarzy. Wszystko było na swoim miejscu: wielki nos, szerokie kości policzkowe, gęste siwe brwi, oczy schowane za fałdami pomarszczonej skóry. Choć każde z tych miejsc na jego twarzy było ledwie widoczne, potrafiłyśmy sobie wyobrazić, jak wyglądałyby w świetle dnia.
– Wujek Jeb – zachrypiałyśmy zdumione. – Znalazłeś nas.

DUN DUN DUN!!!

– A to ci dopiero – odezwał się swoim grubym głosem, budząc setki wspomnień. – A to ci ambaras.

Wujek Jeb to jest dopiero chill motherfucker. Właśnie znalazł Melę, którą zapewne uznał za zmarłą i to są jego pierwsze słowa. Niezły ma koleś spokój, szczególnie jeśli już zauważył, że dziewczyna ma lokatora. Mam nadzieję, że będzie badassem i bohaterem na miarę Billy’ego Blacka, bardzo proszę. 




I… koniec rozdziału. Znów nie mogłam rozwinąć się analizatorsko, bo nie było nad czym się pastwić. Dzisiejszy odcinek jest właściwie przedłużeniem poprzedniego z jego wszystkimi usterkami. Mam nadzieję, że chociaż panie się Wam spodobały. 

Aha, no i oczywiście obligatoryjne:

Witaj, Morfeuszu : 9 

Statystyka:

Adolf approves : 19
Bellanda Wandella van der Mellen : 13
Gotuj z Jacobem Blackiem: wystarczy zalać wrzątkiem : 4
Świat według Terencjusza: 22
Witaj, Morfeuszu : 9

P.S. Jako że Beż stara się w miarę możliwości spełniać życzenia , oto bonusik.

Dla Anonimka/Anonimki pan w makijażu.



I sukience. 




Nie, nie, Winky, nie zapomniałam o Tobie. Co prawda nie znam się na seksownych cyborgach, ale znalazłam coś takiego:




Buziaki

Beige