niedziela, 29 września 2013

Rozdział IX: Odkrycie

Na początek uwaga techniczna: od dziś linki w tekście będą zaznaczane turkusowym kolorem, podobnym do tego, którego używamy przy cytatach (mam nadzieję, iż zwiększy to ich widoczność - linków, nie cytatów).


Moi drodzy, proszę wszystkich Was o uwagę, bowiem dzisiejszy rozdział, choć pozornie mało zajmujący, jest jednym z najbardziej istotnych w całej książce; poruszę tu pewną niezwykle ważną dla dalszych analiz kwestię, a moje narzekania będą długie i wyczerpujące. A więc głęboki wdech – i zaczynamy!

Odcinek rozpoczyna się wjazdem Wagabundy na autostradę prowadzącą do Tucson, gdzie, jak wiemy z ostatniej odsłony, zamierza spotkać się z uzdrowicielem w celu przedyskutowania opcji porzucenia swego mundurka.

Nie bardzo jednak wiedziałam, po co właściwie się tak spieszę. Chyba po to, by mieć już to wszystko za sobą. By uwolnić się od bólu, smutku, tęsknoty za utraconą na zawsze miłością.

No i dotarliśmy do sedna sprawy. Szybko poszło, prawda?

...Ale spokojnie – zamierzam wstrzymać się z przemową do końca rozdziału. Ten wątek jest zbyt ważny, by potraktować go po łebkach.

Tchórz. Dezerter”. Wypróbowywałam w myślach brzmienie tych słów, starając się z nimi oswoić.

Meyer, wiesz, na czym polega twój problem? Usilnie starasz się stworzyć konflikt tam, gdzie nie ma on racji bytu, miast skupić się na rzeczywistych kłopotach bohaterów, wynikających notabene z twojej kiepskiej pisaniny.

O co u diabła chodzi z tymi moralnymi rozterkami dusz związanymi z porzuceniem swoich żywicieli? Z jakiej przyczyny ma to dla nich JAKIEKOLWIEK znaczenie?! Te potwory uważają, że najeżdżanie i mordowanie obcych gatunków to moralnie słuszne działania, usprawiedliwione...w zasadzie nie wiadomo czym, skoro wątpliwym jest, by w przypadku takich na przykład wodorostów zadziałał argument pod tytułem: „Są niebezpieczni dla samych siebie i swojej planety”. Niemniej jednak jasne jest, że ludzie to dla nich nic więcej niż ochronne kombinezony, umożliwiające cieszenie się życiem na Ziemi. Stefa próbowała sprzedać nam kilka rozdziałów temu bajkę pod tytułem „to wyraz szacunku dla wymierających istnień” - wytłumaczenie raczej obraźliwe dla ludzkości, która za sprawą kosmitów została zredukowana do roli pacynek. Dusze mają nas w jeszcze większym poważaniu niż SPN-owskie anioły swoje vessele – DLACZEGO Wagabunda ma takiego moralniaka na myśl o konieczności porzucenia dotychczasowej piżamy?!

Kosmitka obiecuje sobie, iż w ramach możliwości postara się utrzymać Łowczynię z dala od Mel i konstatuje, iż będzie to niezwykle trudne, co jest kłamstwem – pozostaje jeszcze zabójstwo.

Wcale nie żartuję. Z opowieści chirurga w rozdziale trzecim wiemy (i zostanie to potwierdzone wielokrotnie na przestrzeni tej książki) że wyjęcie duszy z właściciela ciała może skończyć się dla tego drugiego zgonem (co stawia pod znakiem zapytania zdolność logicznego rozumowania Łowczyni, która jako pierwsza zaproponowała zabawę w przebieranki). A jeżeli Melanie jednak przetrwa operację i okaże się, iż nie da rady zorganizować bezpiecznej drogi ucieczki, można zawsze pomóc jej opuścić ten padół łez. Kontrowersyjne, owszem, ale biorąc pod uwagę alternatywę - wszczepienie nowej, znacznie bardziej złośliwej duszy, która przebiłaby się przez osłony Melanii i z uśmiechem na ustach wydałaby resztkę ludzkości na rzeź, tylko po to by ostatecznie zdusić i samą żywicielkę - nietrudno zgadnąć, za którą drogą optowałaby Mel. W tym przypadku nie chodzi już bowiem o samą pannę Stryder; w grę wchodzi przyszłość tego, co pozostało z naszej rasy.

Wagabunda jedzie, jedzie i rozmyśla:

Raz po raz stawała mi przed oczami twarz Jareda, za każdym razem pod innym kątem. Widziałam, jak wiecznie chudy Jamie coraz szybciej rośnie i nabiera ciała. Tak bardzo chciałam wziąć ich w ramiona. Tęsknota sprawiała mi fizyczny ból – ostry jak nóż, przenikliwy, nie do zniesienia. Musiałam jak najszybciej się od tego uwolnić.

...Jeszcze nie. JESZCZE nie.


Nasza duszka czuje, iż burczy jej w brzuchu i ma ochotę czym prędzej zatrzymać się gdzieś na kolację; ponieważ jednak restauracja w Tucson = konieczność konfrontacji z Łowczynią (nie pytajcie, co ma piernik do wiatraka; wygląda na to, że Łowczyni została najzwyczajniej w świecie wylana z roboty i żeby nie zanudzić się na śmierć, spędza całe dnie szpiegując Wagabundę – inaczej bowiem musiałaby robić coś jeszcze poza obsesyjnym stalkingiem), nie bardzo ma ochotę znaleźć się już na miejscu. Na szczęście, kosmitka jest niedaleko miejscowości o nazwie Picacho Peak, może więc zrobić sobie przystanek w podróży. Nazwa owego miejsca wywołuje ożywioną reakcję Melanie, choć dziewczyna nigdy tam nie była i ewidentnie stara się zablokować wszystkie wspomnienia związane z owym hasłem. Wagabunda postanawia obejrzeć daną...

...Nie mam pojęcia, czy to wina tłumacza - pana Witczaka, czy też samej autorki, ale Picacho Peak to park stanowy, ciężko byłoby go zatem określić mianem miejscowości.

Nawiasem mówiąc, wybór takiej a nie innej lokalizacji będzie miał swoje następstwa w dalszej części powieści. Posiadam Google, Stefciu i nie zawaham się ich użyć.

Na horyzoncie zaczęła się rysować samotna góra – obiektywnie niezbyt duża, lecz dominująca nad otaczającymi ją wzniesieniami. Miała dość niezwykły, przykuwający uwagę kształt.

Na przykład taki?



...Meyer, zaklinam cię, nie idź tą drogą. Wystarczy już, że dla swojego mokrego snu kompletnie przebudowałaś autentyczną miejscowość w stanie Waszyngton; zostaw w spokoju przynajmniej obszar prawnie chroniony.

W miarę jak się zbliżałyśmy, Melanie uważnie się jej przypatrywała, choć oczywiście markowała obojętność.

Mam pytanie * podnosi w górę dwa palce * Jak w zasadzie działa połączenie między Melanie i Wagabundą? Czy ktoś z Was mógłby mi to wyjaśnić? Jestem absolutnie poważna.
Do tej pory Mel komentowała jedynie rzeczywistość wokół kosmitki, stąd logicznym wydawał mi się wniosek, że widziała i słyszała to, co jej pasożyt – była trochę jak sparaliżowany osobnik, doskonale zdający sobie sprawę z tego, co odbywa się w jej otoczeniu, ale nie mający możliwości komunikacji ze światem.

Teraz cała teoria wzięła w łeb.

Jakim cudem Melanie może WYBIERAĆ, na co chce patrzeć? To Wagabunda zarządza oczami, do kroćset! Jeżeli podczas jazdy kosmitka będzie uparcie gapić się przed siebie, nie ma możliwości, by Mel zobaczyła cokolwiek poza linią horyzontu. A jeśli przyjmiemy, że to jedynie figura stylistyczna i to Wagabunda przez cały czas obserwowała górę – skąd duszka wie, że Melania patrzy się w to samo miejsce, a nie, na ten przykład, smacznie drzemie? Czy w momencie wspólnych oględzin Wagabunda widzi to samo, tylko tak...wyraźniej? A może od wzmożonego wysiłku zaczynają ją boleć gałki oczne?

Tyle pytań i żadnej odpowiedzi.

Wagabunda wciąż próbuje bezskutecznie odkryć, dlaczego to miejsce ekscytuje jej mundurek (Swoją drogą, kolejne pytanie – w jaki sposób nasz robal odczuwa wzruszenia swego ludzia? Na logikę można by przyjąć, iż przejawiają się one, jak dotąd, poprzez reakcje fizjologiczne, ale nie mamy żadnej wzmianki o np. wzmożonym biciu serca – wygląda na to, iż...cóż, w ogóle to nie wygląda. Może to po prostu wybitna empatia naszego eksglona), a Mel utrudnia jej zadanie poprzez...o, nie...flashbacki.

Proszę, tylko nie flashbacki. Są nudne, przesłodzone i dobijają i tak już niemrawe tempo tej powieści.
* wzdycha * Na dowód tego, jak bardzo Was lubię, nie każę Wam przedzierać się przez nie osobiście; zrobimy streszczonko.


Flashback nr 1:

Melanie angstuje pomiędzy drzewami; Jared zachodzi ją od tyłu i porównuje ją do driady (nie, nie chodzi o to, że dostanie od niej przez łeb, jeśli skopie niewinny krzaczek – dziewczyna jest piękna jako ta nimfa). Melanie dalej angstuje; okazuje się, że wspomnienie pochodzi z wieczoru przed pamiętnym rozstaniem, którego skutkiem było pojmanie Mel, dziewczynę martwi więc perspektywa długiej rozłąki. Bohaterowie targują się jak stare przekupki, wychodzi jednak na jaw, iż Howe jest wytrawniejszym graczem:

Jamie jest jeszcze chłopcem. Proszę, nie pozwól, żeby coś mu się stało.
A co powiesz na taką umowę – proponuje Jared. – Ty nie pozwól, żeby cokolwiek stało się
t o b i e, a ja... zrobię, co w mojej mocy. To moje ostatnie słowo.

Osobiście nie zostawiłabym ukochanego brata w rękach kogoś, kto obiecuje, że POSTARA się zachować go przy życiu, ale to tylko ja.

Nie rozstajemy się na zawsze – obiecuje. – Zawsze cię odnajdę. – Nigdy nie jest zupełnie poważny, więc oczywiście po chwili dodaje: – Nawet jeśli się dobrze schowasz. W grze w chowanego jestem mistrzem.
A policzysz najpierw do dziesięciu?
Tak, i nie będę podglądał.

Wiecie, dlaczego cytuję ten fragment? Bo to ostatni moment, w którym Jared Howe zachowuje się jak normalna, wesoła i wrażliwa istota ludzka.

Chciałabym napisać, że to taki dowcip lub hiperbola, ale niestety, jestem absolutnie poważna. Moja nienawiść do tego typa jest tak wielka, iż przyćmiewa wszystkie me uczucia w stosunku do Warda i Pedowolfa; pomijając Patcha z „Szeptem” nie kojarzę żadnego innego tru loffa z powieści dla młodzieży, który wywoływałby we mnie tak potężną i wszechogarniająca falę wściekłości pomieszanej z pogardą. W przeciwieństwie do Beige nie czekam wcale na popchnięcie akcji do przodu, albowiem oznacza to, iż będę musiała męczyć się z tym psychopatą.

Jak zapewne pamiętacie, Mel postanowiła udać się na wyprawę w celu odnalezienia swej kuzynki Sharon. Co jednak zasugerowało jej, iż dziewczyna wciąż jest człowiekiem? Podczas rabunku jednego z mieszkań nasi protagoniści włączyli telewizor, by obejrzeć lokalne wiadomości i ujrzeli tam:

(…) wyraz jej twarzy, to ukradkowe spojrzenie, mówiące: „staram się nie rzucać w oczy, nie zwracajcie na mnie uwagi“. Szła nienaturalnym, odrobinę zbyt szybkim krokiem, chyba za bardzo starając się wyluzować. Wmieszać w tłum.
Żaden pasożyt by się tak nie zachowywał.
Co Sharon robi w tak wielkim mieście jak Chicago, spacerując po ulicach jak gdyby nigdy nic?

Dziękuję ci, Melanio – to bardzo, bardzo dobre pytanie.

CO, U DIABŁA, ROBIŁA LUDZKA KOBIETA, SPACERUJĄC POMIĘDZY DUSZAMI JAK GDYBY NIGDY NIC?!

* jęczy, rozpaczliwie uderzając czołem o biurko * Spoiler: jednym z głównych konfliktów w dalszej części książki będzie niemożność udania się przez ludzkich osadników po zapasy – muszą radzić sobie z tym, co zdołają ukraść pod osłoną nocy (to głupi i nielogiczny pseudokonflikt, ale zajmiemy się nim w odpowiednim czasie). Sytuacja jest tak trudna, że na „akcje”, jeżdżą wyłącznie uzbrojeni mężczyźni i to w znacznych odstępach czasu, ryzyko dekonspiracji jest bowiem ogromne.

...I mam uwierzyć, iż jakaś dziewucha ot, tak łazi sobie po ulicach miasta, bez kamuflażu w rodzaju soczewek czy okularów przeciwsłonecznych – i nikt nie porywa jej w try miga w celu ujednolicenia?

Stefciu, logika jest twym przyjacielem, przytul ją do serca!


Czas na flashback nr 2:

Jamie boi się, iż Melanie nie wróci (a raczej, jak tata Stryder, wróci z nowym lokatorem wewnątrz). Melanie obiecuje, że wróci (sama). Koniec flashbacku. Przysięgam, to wszystko – w dwóch zdaniach streściłam cały sens akapitu zajmującego ponad pół strony.

Flashback nr 3...uff, nic z tego, to reminiscencja samobójstwa (plus scena, w której Mel bazgrze na kartce słynną pożegnalną notkę spod Nie-Szatańskich Drzwi : „Nie wyszło. Stop. Kocham Was. Stop. Radzę poszukać sobie nowej miejscówki. Stop.”), której to sceny Wagabunda najwyraźniej nie ma zamiaru przeżywać ponownie, więc stanowczo każe Melanii przestać. Chodzi jednak o coś więcej:

Dosyć! – mówię na głos, otrząsając się z bólu. – Dosyć! Wygrałaś! Teraz ja też nie mogę bez nich żyć. Zadowolona? Chyba rozumiesz, że nie mam już zbyt dużego wyboru. Jest tylko jedno wyjście – muszę się ciebie pozbyć.

* gryząc palce * Jeszcze tylko trochę, jeszcze odrobina cierpliwości...


Okazuje się, że panna Stryder nie jest w ciemię bita – czekała tylko, aż kosmitka się złamie, by zasugerować jej, że jest jeszcze opcja B:

Sama zobacz.”
Wzrok miałam wciąż utkwiony w sylwetce skalistej góry. Wyrastała nagle z pustynnej równiny, dominując nad resztą krajobrazu. Powiodłam spojrzeniem po jej nierównym konturze w ślad za Melanie.
Łagodna krzywa, biegnąca ostro w górę i równie ostro opadająca, potem pnąca się długo w górę, by w końcu znów gwałtownie opaść.
A więc nie północ i południe, jak to sobie wyobrażałam na podstawie jej wyrywkowych wspomnień, lecz góra i dół.
Rysunek górskiej grani.
Linie prowadzące do Jareda i Jamiego. Ta była pierwsza.
Mogłabym ich odnaleźć.
Mogłybyśmy”, poprawiła mnie Melanie. „Nie znasz wszystkich wskazówek. Tak samo jak nie znasz drogi do chatki w kanionie. Nie zdradziłam ci wszystkiego.”

Nad chatką w kanionie poznęcamy się później; na razie interesuje mnie coś innego.

Spójrzcie na obrazek, który zamieściłam wyżej. Meyer nie podaje wprost, o które wzniesienie chodzi, ale biorąc pod uwagę, iż jest to najwyższy z szczytów tworzących Picacho Peak State Park, nie ma wątpliwości, iż miała na myśli tę konkretną górę. Spójrzcie na jej kontury.

Jak, na wszystko co święte, można NIE domyślić się, iż chodzi o jakiś rodzaj pagórka? Co innego mogłoby to być? Zapis z elektrokardiogramu? Jak to możliwe, że Łowczyni nie odkryła, co kryje się za tymi bazgrołami? I w końcu, jakim cudem te ameby zdołały doprowadzić do kolonizacji Ziemi, skoro ewidentnie mają problemy z logicznym rozumowaniem?

Aha, Melu, nie chce cię martwić, ale Wagabunda ZNA pozostałe dwie wskazówki – opisuje je dokładnie w rozdziale szóstym (nawiasem mówiąc, jeśli będzie Wam się nudzić w chłodne, jesienne wieczory, możecie zerknąć sobie na tę mapkę:



i spróbować dopasować wspomniane linie do autentycznego krajobrazu – obiecuję, że napiszę fica na dowolny [związany z sagą bądź „Intruzem”] temat temu z Was, który zdoła odkryć, gdzie właściwie należy umieścić owe wywijasy i jak wyglądałaby owa Wagabundzina mapa w całości).

Skąd jednak wzięła się sama idea wzgórz i zakrętasów? Opowie nam o tym...ech...kolejny flashback.


Flashback nr 4:

To zwykłe gryzmoły. A wuj Jeb ma świra. Jest stuknięty, jak zresztą cała reszta rodziny taty.

Pytacie, o co się rozchodzi? Tata Stryder miał troje rodzeństwa, z czego jeden brat zginął przed inwazją kosmitów, zaś pozostała dwójka (ciotka Maggie, czyli mama Sharon oraz wuj Jeb) byli znani ze snucia teorii spiskowych. Podczas odwiedzin u ciotki i kuzynki za szczenięcych lat, Sharon pokazała Mel specjalną kryjówkę, którą Maggie zbudowała na wypadek jakiegoś kataklizmu:

Sharon dostała wtedy niezłą burę, a ja musiałam przysiąc, że dochowam tajemnicy. Mimo to przeczuwałam, że ciocia Maggie na wszelki wypadek przeniesie kryjówkę w nowe miejsce.
Ale pamiętam, jak trafić do starej. Próbuję sobie wyobrazić, że Sharon tam teraz mieszka, w sercu wrogiego miasta, zupełnie jak ta słynna Żydówka, Anna Frank.



Meyer, nie zrobiłaś tego. NIE porównałaś jednej z najbardziej karykaturalnych postaci, jakie kiedykolwiek wyszły spod twej klawiatury do dziewczyny, która straciła życie w obozie koncentracyjnym i zostawiła po sobie dziennik, w którym, jakby na przekór wszystkim przekleństwom jakie spadły na nią i jej rodzinę, zawarła myśl: "Nadal wierzę, że ludzie są z natury dobrzy".

NIE ZROBIŁAŚ TEGO.



Już mi lepiej.

Wróćmy do historii. Kilka lat później dom Stryderów odwiedził wuj Jeb; był to okres, gdy na Ziemi pojawiły się już pierwsze dusze, ale tylko wielbiciele szukania we wszystkim drugiego dna w stylu wspomnianego wujka zauważali, że coś jest nie halo. Traf chciał, iż mama Stryder została akurat zaproszona przez babcię Melanii w odwiedziny, która to babcia strasznie nalegała na przyjazd i reszty familii; słysząc to, Jeb ostrzegł brata iż jego żona z pewnością nie wróci niezmieniona oraz nabazgrał na okładce albumu ze zdjęciami słynne linie, które, jak twierdził, uratują im kiedyś życie. Tata Stryder wkurzył się i wyrzucił go z domu, ale Jeb zdążył jeszcze szepnąć Melanie, by w razie kryzysu kierowała się owymi liniami, a znajdzie schronienie; uwagą kluczem miało być natomiast: „Zacznij od początku i cały czas ich się trzymaj”.

Jared pokiwał głową w zamyśleniu, nie odrywając wzroku od rysunków.
Początek... początek... To musi coś znaczyć.
Wcale nie musi. Jared, to zwykłe bazgroły, a nie żadna mapa. Te linie nawet się nie łączą.

...Wiesz, że wuj Jeb był paranoikiem i jako taki z pewnością zbudował sobie jakiś schron na wypadek klęski żywiołowej czy też najazdu kosmitów. Wiesz też, że najechali was kosmici.

2 + 2 = ?



Nic dziwnego, że to właśnie Wagabunda uznana została za idealnego pasożyta do eksploracji umysłu Mel; trafił swój na swego.


Flashback kończy się, ustępując miejsca...kolejnemu flashbackowi. Tym razem Melanie wspomina wczesne dzieciństwo, kiedy to przeglądała (jeszcze nie) pomazany przez wuja album ze swym ojcem; pomiędzy zdjęciami znajdowała się fotka z 1904 r. przedstawiająca ranczo Stryderów, ich rodzimą ziemię, znajdującą się...

...na terenie Picacho Peak.

Stefa? Picacho Peak to park stanowy. Owszem, został ustanowiony w 1965 roku – ale to NIE znaczy, że ktokolwiek pozwoliłby Stryderom mieszkać sobie na terenie prawnie chronionym, choćby i pierwszy mąż z klanu S. postawił tam chatkę tuż po tym, jak obszar dzisiejszej Arizony dołączył do Stanów Zjednoczonych. Wprawdzie prawo dotyczące parków stanowych jest nieco bardziej liberalne niż to związane z narodowymi – ot, możecie na przykład wybrać się do Picacho Peak na camping – ale to nie zmienia faktu, iż NIE MOŻNA tam mieszkać. Chata wuja Toma Jeba zostałaby elegancko zburzona dobre czterdzieści lat temu – i to przy założeniu, iż facet długo i uparcie walczyłby o schedę przodków.

Cóż, pomijając kwestie prawne, cale wspomnienie ma na celu uświadomienie Wagabundzie, iż Jared i Jamie z pewnością udali się na poszukiwania danego obiektu. Mel znowu wspomina wspomnienia (mówię serio – mamy tu fragment dotyczący przeprowadzki do domku Howe'ów i obserwowania przez Melanię starego domu Sharon, gdzie została schwytana, diabli wiedzą, po co), a następnie autorka serwuje nam taki oto dialog:

Nie powinnaś tego widzieć”, pomyślała Melanie. Jej cichutki głos zdradzał zmęczenie. Fala wspomnień, dyskusje, groźby – wszystko to ją zmogło.
Powiesz im, gdzie ją znaleźć. Ją też zabijesz.”
Tak – powiedziałam na głos, zamyślona. – To mój obowiązek.
Ale dlaczego?” – wymamrotała sennie, jakby miała zaraz usnąć. „Co będziesz z tego miała?”

Wagabunda nie zaszczyca swego mundurka odpowiedzią, ale zaczyna poważnie zastanawiać się, co właściwie powinna zrobić, nie ma bowiem najmniejszej ochoty zdawać sprawozdania Łowczyni:

Słuszna przecież myśl o dokończeniu podróży, zrobieniu tego, co do mnie należało, sprawiła, że poczułam się zdrajczynią. Nie rozumiałam dlaczego. W pierwotnym języku dusz, używanym tylko na naszej rodzimej planecie, nie istniały słowa „zdrada” czy „zdrajca”. Nie było nawet wyrazu „lojalność” – nie było nam potrzebne, skoro nie istniało jego przeciwieństwo.

Ale mieliście za to takie fajne słowa, jak braterstwo czy współczucie, choć nie istniały dla was znieczulica czy samolubstwo. Wygląda na to, że dusze mają dosyć ubogi i niekonsekwentny słownik, czyż nie?

Świat według Terencjusza: 20

Lecz mimo to na samą myśl o spotkaniu z Łowczynią ogarniało mnie przemożne poczucie winy. Zrobię coś złego, mówiąc jej, czego się dowiedziałam. „Złego? Niby czemu?” – odparowałam wściekle sama sobie. Jeżeli się teraz zatrzymam i posłucham bałamutnych rad żywiciela, to właśnie będzie prawdziwa zdrada. Nie mogę tak postąpić. Jestem duszą.

Wiecie co? Lubię ten akapit. Tak, Wagabunda jest tu jak zwykle niekonsekwentna w swoim postrzeganiu rzeczywistości, ale jej reakcja wciąż jest prawdopodobna i zrozumiała – dusze są dla siebie niczym jedna wielka rodzina i jawne wystąpienie przeciwko własnej...plazmie? z powodu odkrycia w sobie uczuć dla „niższej” rasy to wcale niełatwa decyzja. (BTW, Meyer – Supernatural did it better).
Cóż z tego jednak, skoro następnie dostajemy...to.



Tak, moi kochani; dotarliśmy do TEGO momentu. Zapnijcie pasy i trzymajcie się mocno, albowiem czeka nas bardzo ciężka podróż.

Ale co z tego, skoro wiedziałam, czego pragnę – bardziej niż czegokolwiek innego we wszystkich poprzednich ośmiu życiach. Gdy mrugnęłam oślepiona słońcem, mignęła mi twarz Jareda. Tym razem wspomnienie nie należało do Melanie, lecz do mnie. Nie podsuwała mi już żadnych obrazów. Ledwie czułam jej obecność. Jakby z zapartym tchem czekała aż podejmę decyzję.
Nie potrafiłam oddzielić się od tego ciała i jego pragnień. Stało się mną, a przecież nie tak to sobie wyobrażałam. Czyje to były pragnienia – moje czy ciała? I czy takie rozróżnienie miało jeszcze sens?

Istnieją takie momenty, gdy podczas lektury natykasz się na jakiś – często pozornie niewinny – fragment, po przeczytaniu którego masz stuprocentową pewność, że dana książka będzie zła. Może nim być 4356 z kolei opis cudowności głównej bohaterki, niebywale głupia decyzja protagonisty czy też, jak w tym wypadku, wyjątkowo obrzydliwy koncept, na którym opierać się będzie dalsza fabuła powieści. W przypadku „Intruza” chodzi jednak o coś jeszcze.

To właśnie ten cytat jest ostatecznym potwierdzeniem tego, co starałam się dowieść w rozdziale piątym: Meyer nie napisała samodzielnego, odrębnego w treści dzieła. Meyer skopiowała „Zmierzch” i postarała się, aby wszystkie tamtejsze dewiacje zostały przeniesione do najnowszej książki i w odpowiednim stopniu wyolbrzymione.

Myślę, że większość z Was doskonale wie, gdzie leży problem; zasugerowałam to zresztą w komentarzu pod analizą odcinka siódmego. Chcę jednak, abyście byli w stanie zrozumieć, skąd bierze się moja szczera i głęboka antypatia do tego tworu, dlatego spójrzcie, proszę, raz jeszcze na powyższy cytat, a następnie na to:

„– Dosyć! – mówię na głos, otrząsając się z bólu. – Dosyć! Wygrałaś! Teraz ja też nie mogę bez nich żyć. Zadowolona?”
Intruz, rozdział IX „Odkrycie”

Nie bardzo jednak wiedziałam, po co właściwie się tak spieszę. Chyba po to, by mieć już to wszystko za sobą. By uwolnić się od bólu, smutku, tęsknoty za utraconą na zawsze miłością.”

Intruz, rozdział IX „Odkrycie”

Raz po raz stawała mi przed oczami twarz Jareda, za każdym razem pod innym kątem. Widziałam, jak wiecznie chudy Jamie coraz szybciej rośnie i nabiera ciała. Tak bardzo chciałam wziąć ich w ramiona. Tęsknota sprawiała mi fizyczny ból – ostry jak nóż, przenikliwy, nie do zniesienia. Musiałam jak najszybciej się od tego uwolnić.”
Intruz, rozdział IX „Odkrycie”

Mój żywiciel kochał żywiciela Curta i ta miłość przetrwała nawet wtedy, gdy umysły zmieniły właścicieli.”
Intruz, rozdział V „Płacz”

- (…) Co z tego, że ci powiem, iż widzę jego twarz za każdym razem, gdy zamykam oczy? Ze budzę się i płaczę, bo nie ma go przy mnie? Że jej wspomnienia są tak silne, iż nie potrafię ich już oddzielić od moich własnych?
Intruz, rozdział V „Płacz”


Być może pamiętacie, iż w analizie numer pięć wkleiłam linki do artykułów dotyczących chemii uczuć; oba źródła były zgodne co do tego, że mózg odgrywa bardzo ważną (choć nie jedyną) rolę w procesie doboru partnera i zakochiwania się. Wiecie, do czego zmierzam?

Wagabunda nie kocha ani Jareda, ani Jamiego.

Nigdy ich nie kochała i nigdy nie będzie ich w stanie pokochać. Wszystkie uczucia, jakimi ich darzy związane są z projekcjami, jakie przesyła jej Melanie i które zapisane są w ich „wspólnym” mózgu. Ta miłość nie należy do niej; kosmitka pobiera po prostu wszelakie impulsy pochodzące od Mel i przyswaja je w taki sam sposób jak emocje czy zmysły.

Ów fakt ma trzy różne dalekosiężne konsekwencje.

Pierwsza z nich jest natury stricte technicznej – fabuła „Intruza” nie ma najmniejszego sensu. Myślę, iż nie będzie szczególnym spoilerem jeśli napiszę, iż dalsza akcja powieści opierać się będzie na, ekhm, „reformacji” (z tym kłamstwem już się szczęśliwie rozprawiliśmy, ale poudawajmy chwilę, że wierzymy Stefci) Wagabundy, która wynikać będzie z jej przywiązania do ludzkiej rasy, z bratem i ukochanym Mel na czele. Problem w tym, iż...to przywiązanie nie istnieje. Owe namiętności nie należą do duszki tak samo, jak nie należy do niej ciało, którym operuje. W efekcie większość jej czynów i starań kompletnie traci na znaczeniu, bo motywacja, która popycha Wagabundę naprzód w znacznej mierze nie wynika z jej własnych pobudek. Każda decyzja związana w jakikolwiek sposób z Jamiem i Jaredem oparta jest na pożyczonych wzruszeniach, nie mających nic wspólnego z prawdziwymi odczuciami kosmitki.

Ktoś mógłby teraz pomyśleć, że nawet w takiej sytuacji mamy wciąż do czynienia z całkiem ciekawą ideą, będącą zaczątkiem interesującej akcji. Ostatecznie, psychologiczny dramat YA traktujący o dziewczynie, która z najeźdźcy staje się ofiarą czyichś żądz brzmi naprawdę ciekawie. Zgadzam się, napotykamy tu jednakże pewne problemy.
Primo: jak udowodnimy z Beige w przyszłych analizach, Stefa jest koszmarnie niekonsekwentna w kwestii wspólnej jaźni dziewczyn (patrząc na liczbę punktów w kategorii „Świat według Terencjusza”, nie sądzę, aby ta informacja miała poskutkować nieprzespaną nocą u któregokolwiek z naszych czytelników), w związku z czym trudno tu mówić o spójnej linii fabularnej.
Secundo: Meyer nie ma pojęcia, że napisała cokolwiek z wymienionych przeze mnie powyżej elementów.

I tu dochodzimy do drugiego, znacznie poważniejszego problemu.


Rzućcie okiem na zamieszczone poniżej fragmenty sagi Zmierzch.

Sam naprawdę kochał Leę, ale kiedy zobaczył Emily, zupełnie o niej zapomniał. Pod wpływem Emily tamto uczucie zostało w nim gwałtownie zduszone. I zastąpione nowym, silniejszym. To było jak grom z jasnego nieba”
Zaćmienie, rozdział 5 „Wpojenie”

(...) Zresztą, odkąd jest Claire...dziewczyny przestały dla mnie istnieć. Nie zwracam uwagi na to, która jest ładna, a która nie. Nawet nie widzę ich twarzy”.

Przed Świtem, rozdział 8 „Kurczę, kiedy wreszcie wybuchnie ta wojna z wampirami?”

Kiedy zapatrzyłem się w porcelanową buźkę maleństwa, które w połowie było wampirem, a w połowie człowiekiem, wszystko, co miało dla mnie dotąd jakiekolwiek znaczenie, uleciało ze mnie – niczym pęk balonów uwolnionych serią cięć. Wszystkie więzi łączące mnie z moim dawnym życiem, wszystko to, co sprawiało, że byłem, kim byłem – miłość, jaką darzyłem martwą dziewczynę na piętrze, jaką darzyłem swojego ojca, jaką darzyłem swoich braci, lojalność wobec nowej sfory, nienawiść do wrogów, mój dom, moje imię, moje ja – w okamgnieniu odłączyło się ode mnie – ciach, ciach, ciach – i znikło w przestworzach.
Nie dryfowałem jednak. W miejscu trzymała mnie nowa więź – o stokroć silniejsza niż tamte razem wzięte.
(...)
Renesmee.”
Przed Świtem, rozdział 18 „tego się nie da opisać”


A teraz spójrzcie z powrotem na cytaty z „Intruza”.

I jeszcze raz.

Cóż, moi drodzy: pora oficjalnie powitać w naszych analizach najbardziej znienawidzony motyw z serii traktującej o pannie Swan i jej adoratorach. Oklaski dla Wpojenia, wersja 2.0!

Wiele osób twierdzi, iż „Intruz” jest znacznie lepszy od poprzednich dzieł Smeyer. Nie bronię nikomu mieć własnej opinii na ten temat; biorąc jednak pod uwagę, iż czeka nas jeszcze pięćdziesiąt rozdziałów do rozszarpania, czuję, że muszę jasno przedstawić swoje stanowisko w tej kwestii.

Nie. Nie jest. „Intruz” to jedna z najkoszmarniejszych książek YA, jakie miałam nieszczęście przeczytać; na głowę bije ją tylko całkowicie patologiczne „Szeptem”. Fabuła „Intruza” to wszystkie największe zmierzchowe obrzydlistwa zebrane w jedno i podkręcone do potęgi entej. To nie jest odrębna, niezależna historia; nasza autorka nie potrafi stworzyć niczego poza wariacjami swojego mokrego snu, przebiera więc Bellę, McSparkle'a i Jacoba w peruki i każe im kręcić się po nowym planie zdjęciowym wedle starego scenariusza. A mimo tego – pomimo trzymania się kurczowo starych, sprawdzonych formuł – Stefa wciąż zdołała uczynić tę książkę bardziej niesmaczną niż jakąkolwiek część sagi.

Wpojenie jest zdecydowanie jednym z najbardziej chorych pomysłów, na jakie kiedykolwiek wpadła Meyer. To magiczne uzależnienie wilkołaka od odpowiedniego obiektu prokreacji – obiekt ów, nawiasem mówiąc, wciąż może znajdować się na etapie pieluch – które czyni z niego bezmózgie zombie, skupione li i jedynie na dogadzaniu swej rzekomej ukochanej. Wpojeni nie mają wolnej woli, są bowiem całkowicie uzależnieni od osoby, w którą się wpoją; jak pokazuje ostatni z zamieszczonych przeze mnie cytatów, ci nieszczęśnicy tracą całe swoje jestestwo na rzecz bycia idealnymi partnerami dla swych wybranek.
Nie muszę chyba dodawać, iż Stefa uważa ów koncept za szczyt romantyzmu.

Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że sytuacja Wagabundy nie jest aż tak tragiczna; dziewczyna nie jest uzależniona fizycznie od Jareda i wciąż jest w stanie podejmować niezależne decyzje. Istnieje jednak pewien szkopuł.

Umówmy się – niezależnie od tego, co twierdzą twihardy, nie istnieje absolutnie żadna okoliczność, w której można by rozważać wpojenie jako cokolwiek poza dewiacją. Traktowanie dwulatki jak ukochanej siostrzyczki tylko po to, aby za kilka lat zrobić z niej kochankę i matkę dzieciom (wszak powodem, dla którego owo zjawisko w ogóle istnieje jest konieczność dalszego przekazywania wilkołaczych genów) nie mieści się na żadnej dopuszczalnej skali zachowań; o tym, iż Stefcia stanowczo przegięła niech świadczy fakt, iż nawet co poniektórzy fani nie byli w stanie przełknąć tego wątku. Wpojenie jest kontrowersyjne (eufemistycznie rzecz ujmując), ale jednocześnie stanowi bardzo ważną część „Zaćmienia” i „Przed Świtem” i, z racji swej dyskusyjnej moralności, jest szeroko komentowane nawet poza ścisłym fandomem. Tak czy inaczej – jest widoczne na pierwszy rzut oka.

W przypadku Wagabundy, Meyer nie szuka usprawiedliwień dla braku wolnej woli duszki, nie stara się jakoś złagodzić nieszczęśliwych implikacji. Ona najwyraźniej nie ma pojęcia, iż skopiowała ten motyw, a jeśli ma, to – podobnie jak w przypadku masowych mordów ludności – tym razem nie widzi potrzeby, by w jakikolwiek sposób rozwinąć tę kwestię. W efekcie, miłosne uzależnienie Wagabundy jest przez resztę powieści traktowane jako absolutnie normalne zjawisko i przedstawiane w taki sposób, jakby owo uczucie miało źródło w niej samej.

Nic z tego.

Wagabunda jest wpojona dokładnie na tej samej zasadzie, co Jake, Quil czy Sam – na skutek nadnaturalnych działań, jej mózg przestał należeć tylko i wyłącznie do niej i zaczął postrzegać kompletnie nieznaną jej osobę jako Tego Jedynego. Kosmitka nie ma najmniejszej kontroli nad owym uczuciem, jest mu całkowicie podległa i traktuje je jako swoje własne, choć bynajmniej tak nie jest.
Wagabunda nigdy nie poznała Jareda; nie wie, jakim jest człowiekiem i nie ma pojęcia, czy polubiła by go, gdyby spotkała się z nim jako dusza wszczepiona w inne ciało – bo podobnie jak wpojenie zniekształca obraz wybranki i ukazuje ją wpojonemu jako chodzący ideał, tak i Wagabunda zna tylko Jareda będącego wytworem wspomnień zakochanej, skrajnie nieobiektywnej Melanii. To samo dotyczy Jamiego – kosmitka jest do niego przywiązana wyłącznie dlatego, że troska Mel rzutuje na jej odbiór rzeczywistości, w innym wypadku nie miałaby żadnych podstaw, aby martwić się o kompletnie jej obcego dzieciaka. Same wspomnienia nie grają tu bowiem zbyt wielkiej roli; podobnie, jak ciężko byłoby obdarzyć prawdziwą miłością osobę, którą znamy wyłącznie z filmu czy zdjęć, tak i Wagabundzie nie zależałoby szczerze na duecie J&J bez ingerencji uczuć Melanie.
Pozostaje jeszcze jedna kwestia – niezależnie od tego, jak bardzo jest to myślenie życzeniowe Stefy i jak niewiele ma to wspólnego z ludzką psychologią, faktem jest, że wpojony traktuje swą panią jak bóstwo z samych niebios (to jest, o ile przymkniemy oko na Sama Rozpruwacza), a i ona jest mu (uwaga, czas na Wielkie Zawieszenie Niewiary) wdzięczna za okazywaną atencję i przywiązana do swego osobistego niewolnika. Spoiler na przyszłość – patologiczne zachowanie Jareda w stosunku do naszej duszki zasłuży sobie na osobną kategorię, a mimo to Wagabunda najzwyczajniej na świecie NIE JEST w stanie się odkochać – nie, dopóty Mel darzy Howe'a uczuciem. W przypadku wpojenia nieszczęsny wilkołak mógł przynajmniej zrzucać winę na nieprzychylny los; Wagabunda jest zaś (przynajmniej w teorii) całkowicie uzależniona od miłosnych kaprysów Melanie i podporządkowana jej burzy hormonalnej.

Meyer nigdy nie poświęca temu faktowi wystarczająco dużo uwagi, nigdy nie zaznacza wyraźnie, w jak olbrzymim stopniu życie wewnętrzne Melanii wpływa na Wagabundę i to właśnie dlatego zawsze będę twierdzić, iż ten sam pomysł przedstawiony w „Intruzie” ma znacznie bardziej ponury wydźwięk niż w Zmierzchu. Tam nikt nie ukrywał, iż jedzenie ludzi jest niemoralne, a wpojenie niezgodne z naturą i ograniczające niezależność jednostki; w przypadku tej książki wszystkie chore, pokręcone idee są zbywane wzruszeniem ramion i traktowane jako coś absolutnie normalnego.


Ostatnim z nieszczęsnych następstw takiego, a nie innego zabiegu fabularnego jest...wyeliminowanie jakiejkolwiek potencjalnej fabuły.


Po pierwsze, Edward pochodził z rodziny wampirów. Po drugie, dręczyło go pragnienie – na ile był je w stanie pohamować, tego nie wiedziałam – pragnienie, by posmakować mojej krwi. Po trzecie wreszcie, byłam w tym wampirze bezwarunkowo i nieodwołalnie zakochana.”

Zmierzch, Rozdział IX „Teoria”


Myślę, że nie będzie przesadą jeśli stwierdzę, że ów niesławny cytat znalazł się w swoim czasie na ustach (bądź klawiaturach) wielu antyfanów, zwłaszcza tych, którzy – jak ja i Beige – dla rozrywki własnej i czytelników rozrywali to dzieło na strzępy w analizach. O ile jednak Amerykanie wyśmiewali głównie fakt, iż w/w przytoczenie zdobiło tył okładki „Zmierzchu” (rujnując tym samym resztki suspensu, jakie posiadała owa powieść), o tyle mieszkańcy tych państw, którym oszczędzono tak ewidentnego spoilera skupiali się raczej na samej treści. Jak zapewne bowiem wiecie, Bella wypowiada te słowa zaledwie po kilku dniach znajomości z Wardem – i jest przy tym całkowicie poważna. Co gorsza, poważna była i sama autorka, pisząc ów fragment. W efekcie miłość- nie-miłość duetu B&E została przypieczętowana na samym początku serii, umożliwiając autorce zapełnienie kolejnych stron książki opisami idealnej twarzy jej mokrego snu (znanego także jako główny męski bohater serii), miast głupot w stylu deskrypcji psychologicznie prawdopodobnego rozwoju ich związku.

Ale to był „Zmierzch”. Mówimy dziś o „Intruzie”, a „Intruz”, jak już dowiodłam, to wszystkie Wasze najgorsze wspomnienia z sagi podkręcone o 200%.

Spójrzcie, proszę, raz jeszcze na kawałek cytatu, od którego zaczął się cały mój przydługi wywód.

Ale co z tego, skoro wiedziałam, czego pragnę – bardziej niż czegokolwiek innego we wszystkich poprzednich ośmiu życiach.

Wagabunda już zdecydowała – czy raczej zdecydowała za nią Melanie. Tak czy inaczej, klamka zapadła.

Rozumiecie, do czego zmierzam? Zapomnijcie o dynamizmie postaci. Zapomnijcie o jakichkolwiek niepewnościach czy wewnętrznych konfliktach w wykonaniu Wagabundy, gdy w grę wchodzą uczucia do Jareda i Jamiego. Od tej chwili nic – i to, jak się niedługo niestety przekonacie, naprawdę NIC – nie jest w stanie poruszyć kosmitki na tyle, by choć przez chwilę poddała w wątpliwość swe przywiązanie do pana Howe'a i nieletniego Strydera. Powolne budowanie relacji? Odkrywanie drugiej osoby? Na co komu taki spowalniacz fabularny, skoro możemy zastosować Magię przez duże M – Imperatyw Narracyjny z Rzyci, który każe Wagabundzie kochać faceta i brata swojej żywicielki po wsze czasy, niemalże na zawołanie?

Meyer znów to zrobiła. Ponieważ jest zbyt leniwa na to, by stworzyć normalną historię miłosną – historię, w której bohaterowie muszą pokonać nie tylko przeszkody z zewnątrz, ale także te biorące swe źródło w nas samych – dała swemu awatarowi uczucie na zawołanie, już odchowane i wypielęgnowane; namiętność, która nie wymaga od właściciela konieczności radzenia sobie z własnym egoizmem czy wypracowania sztuki kompromisu. Och, Stefcia będzie, oczywiście, próbowała zatuszować ów fail poprzez wprowadzenie jeszcze innego wątku miłosnego, ale niestety, fakty są bezlitosne – wszystkie najważniejsze decyzje duszki powodowane są od tej chwili zmienną niezależną w postaci jej afektów. Ponieważ w Meyerlandzie miłość to wyrok dożywotni, nie musicie się od dziś kłopotać tym, czy Wagabunda nie będzie przypadkiem miała zakusów, by powrócić na stronę Łowczyni i spółki – to uczucie narodziło się wprawdzie z znikąd, ale jest już pewnikiem. Koniec pieśni, moi mili; czy Wam się to podoba czy nie, wątek, który powinien być emocjonującym punktem kulminacyjnym tej powieści – ostateczny wybór stron przez duszkę – został rozwiązany już w odcinku dziewiątym, w znacznej mierze za kulisami.

Swoją drogą, to jeden z tych istotnych przykładów, gdy ekranizacja – tak, mówię o tym filmie, który zdobył na Rotten Tomatoes 9%, przebijając każdy ze zmierzchowych obrazów – rozpaczliwie starała się nadać głębi temu idiotycznemu wątkowi. Nie udało mi się, niestety, znaleźć żadnego filmiku zawierającego tę scenę, musicie się więc oprzeć na moim opisie. W filmie Andrew Niccola Wagabunda i Melanie, po udanej ucieczce przed Łowczynią ( postać grana przez panią Kruger podejmuje tam bowiem pewne kroki, które mogą ją zakwalifikować jako autentyczne zagrożenie), zmierzają autem do Uzdrowiciela – ponieważ jednak kosmitka nie zna drogi, Mel ofiaruje się w roli szofera. Podczas podróży odwraca uwagę duszki, przesyłając jej wspomnienia, tak, że w pewnym momencie okazuje się, iż Wagabunda jechała „na automacie” i zabłądziła w pustynne tereny. Gdy próbuje zawrócić, Melania przejmuje tymczasową kontrolę nad pojazdem i powoduje kraksę, w wyniku której samochód dłużej nie nadaje się do użytku. Z dala od innych dusz i bez możliwości komunikacji, Mel przedstawia swemu pasożytowi ultimatum: albo pójdą tam, gdzie jej zdaniem znajduje się ludzkie skupisko, albo Wagabunda, nieobeznana z terenem i nieprzyzwyczajona do trudów ludzkiego życia skona podczas próby ucieczki – bądź zostanie złapana przez Łowców i oskarżona o próbę dezercji. Chcąc nie chcąc, duszka decyduje się na pierwszą z opcji.

Widzicie subtelną różnicę? Wagabunda jest zmuszona pomagać Melanie, bowiem na tym etapie wciąż jest jeszcze mocno niezdecydowana, z kim właściwie powinna trzymać. Owszem, koniec końców mamy do czynienia z tym samym, nieszczęsnym motywem Miłości z Rzyci Wziętej, ale reżyser i scenarzysta przynajmniej próbowali dodać nieco prawdopodobieństwa i dramatyzmu do tego potworka.

W książce? Cóż, Wagabunda przyznaje rację swej żywicielce, że nie godzi się wydać na śmierć tru loffa i radośnie przystępuje do konspiracji.

Meyer, wiesz, że twoje dzieło ssie, gdy nawet jeden z najgłupszych filmów, jakie miałam nieszczęście obejrzeć w życiu radzi sobie lepiej z prawdopodobieństwem psychologicznym decyzji podejmowanych przez protagonistów.


Biorąc wszystko to pod uwagę, niniejszym prezentujemy Wam nową kategorię:

Gotuj z Jacobem Blackiem: wystarczy zalać wrzątkiem.

Będziemy przyznawać w niej punkty w dwojakich sytuacjach - za każdym razem, kiedy wspomniana będzie „nieodwracalność” uczuć Wagabundy, a także wtedy, gdy stanie się jasne, że dziewczyna nie ma na owe uczucia najmniejszego wpływu, biorą one bowiem źródło w sygnałach wysyłanych przez Mel.

I skoro o tym mowa, za cały powyższy wątek, który porusza oba z tych problemów:

Gotuj z Jacobem Blackiem: wystarczy zalać wrzątkiem : 2

Rozdział kończy się tajemniczym:

Wcisnęłam gaz i ruszyłam z wolna w stronę sklepiku w cieniu wzgórza. Mogłam zrobić tylko jedno.

Co planuje Wagabunda? Dowiecie się w następnym odcinku.

 
Statystyka:

Adolf approves : 16
Bellanda Wandella van der Mellen : 11
Gotuj z Jacobem Blackiem: wystarczy zalać wrzątkiem : 2
Świat według Terencjusza: 20
Witaj, Morfeuszu : 6

 
Maryboo