niedziela, 4 sierpnia 2013

Rozdział I: Wspomnienie


Na początek kilka refleksji.

Primo: Wbrew temu, co ogłosiłyśmy we wstępie, jednak zdecydowałyśmy się z Beige na obejrzenie ekranizacji „Intruza”. Miało to swoje dobre i złe strony. Do plusów zdecydowanie zaliczyć można fakt, iż moje sumienie - a także, jak mniemam, sumienie mojej koleżanki - stało się po seansie znacznie lżejsze; nie mam teraz większych wątpliwości, że czeka nas jedna z bardziej miodnych analiz w naszej karierze (zakładając, rzecz jasna, że przynajmniej...no, niech tam...50% filmowego materiału jest skopiowane z kart powieści). Minusy? Nasze biurka są w fatalnym stanie. Headdeskowanie co trzy minuty nie wpływa korzystnie na kondycję mebli.

Secundo: Jak wiecie, nie przeczytałyśmy książki przed założeniem bloga; tworząc niniejszą analizę, przejrzałam zaledwie dwa rozdziały naprzód i to tylko ze względów technicznych. Po zapoznaniu się z dzisiejszym odcinkiem zamyśliłam się jednak głęboko i zaczęłam planować, z której strony ugryźć ten orzech, bowiem analizowanie „Intruza” może się okazać nieco większym wyzwaniem, niż pierwotnie założyłyśmy. Nie dlatego, że jest to dzieło dobre, ale dlatego, że w przeciwieństwie do „Zmierzchu” miało spory potencjał, który zrujnowała...Stephenie Meyer.

Smutne, ale prawdziwe: największym wrogiem tworów wychodzących spod pióra Stefy jest ona sama. Jej nieumiejętność stworzenia psychologicznie prawdopodobnych opisów i zachowań postaci, jej czarno-białe widzenie świata, jej umiłowanie lukru i uzależnienie od obsadzania w rolach głównych Mary Sue i Gary'ego Stu sprawia, że nawet historia, która w rękach dobrego autora mogłaby się stać interesującą lekturą, nie jest w stanie wybić się ponad poziom Tłajlajta. Szkoda, bo, jak już pisałam – i jak sami się za chwilę przekonacie – mogło z tego wyjść ciekawa i (o ironio!) głęboka opowieść. Niestety, ten rozdział stanie się żywym dowodem na to, że Stefcia uparcie odmawia wyjścia z Meyerlandu i wkroczenia do nieco bardziej złożonego świata.

Tertio: Dzisiejszy odcinek będzie skonstruowany na zasadzie rozbicia materiału źródłowego na cytaty i dolepiania do niego komentarzy – streszczanie ograniczę do minimum. Jest to konieczne, abyście mogli w pełni zrozumieć, dlaczego się czepiam i skąd wziął się powyższy wstęp.

Wiedziałam, że wszystko zacznie się od końca i że koniec oglądany tymi oczami będzie jak śmierć. Uprzedzono mnie.
Nie t y m i oczami. M o i m i oczami. Moimi. Teraz to już byłam ja.

Ta uwaga powinna trafić na koniec w ramach podsumowania, ale ponieważ w takim układzie analiza nie miałaby zbyt wielkiego sensu, jestem zmuszona umieścić ją już teraz.

Rozdział pierwszy poświęcony jest, jak się zaraz przekonamy, dwóm wątkom – przebudzeniu Wagabundy oraz ostatniemu wspomnieniu jej żywicielki. Jak wiemy z prologu, to pierwsza wizyta duszy w ludzkim ciele – przeprowadzka do zupełnie nowego świata. Tego rodzaju transfer powinien być czymś bardzo emocjonalnym, jeśli nie skomplikowanym; oto staję się mieszkańcem innej planety, istotą o określonej budowie, fizjologii i roli w społeczeństwie.

Cofnijmy się w czasie. 8 sierpnia 2008 roku na rynku pojawia się czwarty tom sagi Zmierzch, „Przed Świtem” - odsłona, w której główna bohaterka serii nareszcie staje się wampirzycą, przedstawicielką zupełnie nowej, krwiożerczej rasy. Reperkusje związane z tym wydarzeniem są...żadne. Bella zachwyca się nowymi, wyostrzonymi zmysłami, ale nigdy nie wspomina o najmniejszych dolegliwościach związanych z wyostrzonym słuchem czy wzrokiem; ma nadnaturalną kontrolę, dzięki której zachowuje pełną świadomość swoich czynów nawet podczas polowania; nie tylko bezproblemowo wskakuje w nową, błyszczącą skórę, ale w dodatku zapomina o ludzkich zwyczajach tak szybko, iż musi być doszkalana w tej materii zaledwie kilkanaście godzin od przemiany. Efekt? Nawet co poniektórzy fani (nie jest tajemnicą, że to właśnie PŚ wygenerowało całkiem nową falę antyfanów – byłych czytelników, którzy nie byli w stanie znieść tak monstrualnej fali cukru i idiotyzmów) wyrazili niesmak w związku z kompletnie bezproblemowym przejściem Belki z człowieka w istotę z legend. Uwalniając swego awatara od mąk związanych z byciem nowonarodzoną, Meyer spłaszczyła i tak cienką jak bibuła postać, usuwając z jej drogi wszelkie ewentualne przeszkody i oszczędzając sobie trudu tworzenia skomplikowanych opisów uczuć i sensacji, jakich musi doświadczać osoba przechodząca tak olbrzymią przemianę cielesną.

Stefa nie tylko nie wyciągnęła żadnych wniosków ze swego poprzedniego dzieła („Intruz”, choć wydany w maju 2008 roku, jest z technicznego punktu widzenia przedostatnią z książek Stephenie; „Breaking Dawn” powstało oryginalnie tuż po „Twilight”, wtedy jeszcze pod roboczą nazwą „Forever Dawn”. Stefa rozszerzyła serię o tom trzeci i drugi, ale w czwórce poczyniła jedynie kosmetyczne zmiany; ergo, Bella - wąpierz narodziła się na długo przed duszami), ale skopała sprawę jeszcze bardziej niż w przypadku panny Swan – Wagabunda przeżywa bowiem nie tylko fizyczny, ale także (a może przede wszystkim) emocjonalny rollercoaster. To znaczy – przeżywa go w teorii, przekonamy się bowiem, że w praktyce reakcje naszej kosmitki na najróżniejsze aspekty bycia człowiekiem są podejrzanie wręcz wyważone i pozbawione większych wzruszeń. Nie czepiałabym się, gdyby był to zabieg celowy...ale nie jest. To po prostu efekt miernej pisaniny Stefy i jej organicznej niechęci do rozwijania wątków, które spowalniają akcję, ale tworzą niezbędną w takich sytuacjach atmosferę – opisów przemian zachodzących w nowym ciele i mózgu bohaterki oraz psychologicznie prawdopodobnych reakcji na tego rodzaju rewelacje. W stosownym czasie nagrodzimy zresztą ów fail odpowiednią kategorią.

Język, którym teraz mówiłam, był dziwny, ale sensowny. Rwany, prosty, ślepy i linearny. Niesłychanie ułomny w porównaniu do wielu innych, którymi posługiwałam się wcześniej, ale jednak płynny i pozwalający się wyrazić. Chwilami piękny. Mój nowy język. Moja mowa.
Kiedy znalazłam się w tym ciele, najbardziej pierwotny instynkt kazał mi opleść ośrodek myślenia, sprzęgnąć się z każdym oddechem i odruchem, aż to ciało przestało być osobnym bytem. Aż stało się mną.
Nie w t y m ciele – w m o i m ciele.

Pytanie: Skąd dusza zna niuanse ludzkiego języka? Zdawałoby się, że odpowiedź na to pytanie jest względnie prosta i znajduje się w tym samym cytacie: ot, Wagabunda podłączyła się do mózgu żywiciela, czerpiąc stamtąd wszelakie informacje i impulsy. To całkiem zręczny pomysł, pozwalający uniknąć konfliktu opisanego przeze mnie nieco wyżej – kosmita zespala się całkowicie z nowym ciałem, tym samym nie tylko natychmiastowo przyswajając wszystkie dane związane ze wspomnieniami czy funkcjonowaniem organizmu, ale automatycznie dostrajając się do bodźców płynących ze świata zewnętrznego. Niestety, jak wszyscy wiemy, Stefa działa pod prawem Murphy'ego, więc ten logiczny koncept rychło okaże się być niezgodnym z dalszą fabułą powieści.

Wagabunda przygotowuje się na ostatnie wspomnienie żywicielki związane z momentem umierania i informuje czytelników, że dusze zostały uprzedzone przed kolonizacją Ziemi, iż ludzkie emocje są niezwykle silne i wyraziste, a więc trudne do ogarnięcia.

Kiedy jednak wspomnienie wreszcie nadeszło, okazało się – tak jak mnie ostrzegano – czymś, na co nie sposób się było przygotować.
Parzyło ostrymi kolorami i głośnymi dźwiękami. Skórę żywicielki przenikał chłód, kończyny trawił palący ból. W ustach miała nieznośnie metaliczny posmak. I był jeszcze jeden, nowy, piąty zmysł, którego nigdy wcześniej nie miałam, zbierający cząsteczki z powietrza i przetwarzający je w mózgu na dziwne komunikaty, ostrzeżenia, czasem na przyjemności – były to zapachy. Rozpraszały mnie i dezorientowały – mnie, ale nie jej pamięć. Pamięć nie miała czasu na rejestrowanie zapachów. Jedynym wspomnieniem było uczucie strachu.

Pierwsze kilka zdań – jak najbardziej ok. Ból, zimno, wszystkie odczucia uderzające w jednej chwili zaiste rysują przed oczyma czytelnika obraz czegoś intensywnego, ukazują zarówno szok Wagabundy, jak i dramatyzm ostatnich chwil żywicielki.

A później dochodzimy do fragmentu o zapachach.

Pomijając już fakt, że zgodnie z moją wiedzą taki niedźwiedź zmysł zapachu jednak posiada, mamy tu znacznie poważniejszy problem. Spójrzcie jeszcze raz na powyższy cytat. Dusza nigdy wcześniej nie używała węchu. W tym konkretnym momencie po raz pierwszy zderza się ze światem aromatów.

Każdy, kto kiedykolwiek cierpiał z powodu kataru i zapchanego nosa wie, jak wiele zmienia w naszym życiu niemożność odczuwania zapachów - ot, chociażby uniemożliwiając nam pełne rozkoszowanie się jedzeniem. Mamy swoje ulubione perfumy, lubimy woń świeżo skoszonej trawy czy nowej książki. Piąty zmysł jest jednym z ważniejszych źródeł odbierania otaczającej nas rzeczywistości. Wyobraźcie sobie teraz, że zostajecie nim obdarzeni nagle, bez żadnego ostrzeżenia, w niezwykle stresującej chwili.

Wszystko byłoby w porządku, gdyby owa scena była rozpisana inaczej; Wagabunda, wciąż w szoku z powodu nadmiaru zalewających ją emocji chwilowo nie zatrzymuje się nad nowym zmysłem (adrenalina umożliwia nie takie cuda), po czym, gdy nerwy już opadną, powraca do swego odkrycia – i doznaje kolejnego szoku, tym razem związanego z zupełnie nowym źródłem poznania świata. Nic z tych rzeczy – do końca rozdziału (ani w kilku następnych) nie usłyszymy na ten temat ani słowa. Ot, nowy fajny gadżet, którym można się posługiwać na nowej planecie i którego działanie dusza rozgryza w przeciągu sekundy. I niestety, jak się za chwilę przekonamy, nie jest to celowe działanie – Wagabunda nie może (jak perorowałam wyżej) dokonać automatycznej aklimatyzacji do otaczających ją zjawisk, nie na podłożu innym niż stricte fizyczne i psychiczne. To, że nos i mózg żywicielki jest przyzwyczajony do posiadania węchu to jeszcze niewiele; nasza kosmitka winna perfekcyjnie rozpoznawać zapachy, jednocześnie będąc kompletnie przerażoną/zdumioną/oczarowaną ową umiejętnością. Oczywiście, całe moje czepialstwo nie miałoby sensu gdyby, jak już wspomniałam, dusza automatycznie dostrajała się do właściciela także pod względem emocjonalnym – ale jak za chwilę się przekonamy, nic z tego. Ot, Stefa nie chciała sobie zawracać głowy koniecznością opisywania przeżyć Wagabundy podczas odkrywania węchu, więc podobnie jak w przypadku Belli Sue i mikroskopowego wzroku postanowiła nie zawracać sobie głowy tego rodzaju szczegółami (tru loff czeka i przebiera nóżkami ze zniecierpliwienia!)

Przegrałam.”
Ta myśl, nienależąca do mnie, pojawiła się nagle z wielką siłą, jak gdyby nie była tylko cudzym wspomnieniem, lecz częścią mnie samej. Mimowolnie zanurzyłam się w piekle ostatnich chwil jej życia, stałam się nią, biegłyśmy razem.

Jak się zapewne domyślacie, w cudzysłowie znajduje się wspomnienie żywicielki. Jest jak najbardziej ok – to bardzo prawdopodobna i bolesna myśl, która bez wątpienia mogłaby towarzyszyć w ostatnich chwilach komuś, kto ze wszystkich sił starał się uciec przed losem żywego inkubatora.

Oczywiście, nie możemy dopuścić, aby „Intruz” wybił się poziomem nad historię awatara Stefy:

Jak ciemno. Nic nie widzę. Nie widzę podłogi. Nie widzę przed sobą swoich dłoni. Biegnę po omacku, wsłuchując się w pościg, który czuję za plecami, ale słyszę tylko huczącą w uszach krew.
Zimno mi. To teraz mało istotne, ale marznę. Strasznie tu zimno.”

...Meyer. Domyślam się – i bardzo mnie to cieszy – że nigdy nie znalazłaś się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jestem jednak zupełnie przekonana, że musiałaś kiedyś wykazać się sprawnością fizyczną, ot, choćby goniąc uciekający ci autobus. Czy w takiej chwili w twej głowie pojawiły się romantyczne opisy otoczenia w formie zdań złożonych?

Ktoś kiedyś słusznie zauważył, że wbrew temu, co można by pomyśleć przeglądając jej dzieła, Stefa nigdy w życiu nie napisała niczego z punktu widzenia pierwszoosobowego narratora. Nie potrafi tego robić. Wszystkie jej książki zawierają (niezbyt subtelnie) ukrytą narrację trzecioosobową, objawiającą się w takich właśnie fragmentach. Człowiek podczas szaleńczej gonitwy, której stawką jest własne życie, nie tworzy w głowie tego rodzaju deskrypcji. Myśli żywicielki powinny przebiegać mniej więcej tym torem:

Ciemno, cholera, nie widzę, nic nie widzę, tylko nie ściana, biegną? Nie słyszę, nie zwalniaj, biegnij, Jezu, jak zimno, biegnij, BIEGNIJ!”

Oczywiście, Stefcia nie raz już udowodniła, że uważa swoich czytelników za idiotów, których trzeba prowadzić przez fabułę za rączkę (vide Victoria, która NA PEWNO I ABSOLUTNIE NIE STOI ZA ATAKAMI w „Zaćmieniu”), nic więc dziwnego, że otrzymaliśmy tak bogaty w szczegóły opis. Ostatecznie, jak inaczej domyślelibyśmy się, że żywicielka czuje się zagrożona?!

Nieprzyjemne uczucie w nozdrzach. Okropny zapach. Tak nieprzyjemny, że aż na chwilę udało mi się uwolnić od wspomnień. Ale już sekundę później zalały mnie ze zdwojoną siłą, a oczy zaszły mi łzami przerażenia.

Który to zapach, nawet jeśli nie spowodowałby np. chęci wymiotów z racji swej intensywności (bo przystosowane ciało żywiciela) wciąż powinien być czymś szokującym...Ale spokojnie, za chwilę moja teoria zostanie potwierdzona, a nawet rozwinięta.

Już po mnie. Już po nas. To koniec.
Słyszę, że Łowcy są tuż, tuż. Jest ich wielu, ja sama. Przegrałam. Wołają za mną. Na dźwięk ich głosów dostaję skurczu żołądka. Niedobrze mi.
Nie bój się, nic ci nie zrobimy – woła żeńskim głosem jeden z nich, głośno dysząc.
Ostrożnie! – krzyczy inny.
Nie zrób sobie krzywdy – błaga któryś z troską w głosie. Z troską!”

Meyer, dam ci pewną wskazówkę. W przeciwieństwie do historii Belli, tu masz fantastyczną wymówkę, żeby raz na zawsze zerwać z narratorem wszechwiedząco-pierwszoosobowym; użyj żywicielki do rekonstrukcji dialogów i podstawowych uczuć, a Wagabundy do całej reszty, włącznie z fizjologicznymi reakcjami. Coś w ten deseń:

To koniec. Mój. Nasz. Koniec. Są tutaj. Przegrałam”
W tym momencie poczułam, jakby jakaś niewidzialna siła chwyciła moje wnętrzności, nieco pod biustem – żołądek, przypomniałam sobie, tam musi być żołądek – i zwija je w małą kulkę. Mimowolnie skuliłam ramiona, sycząc z bólu. Moje ręce zaczęły wilgotnieć, w ustach pojawił się dziwny posmak, a ciało...moje ciało sprawiało wrażenie, jakby chciało wyrzucić z siebie całą swą zawartość. Spanikowana, zamknęłam oczy, licząc na to, że ograniczenie zewnętrznych bodźców pozwoli mi odzyskać kontrolę nad organizmem. Na próżno; mimowolnie otworzyłam usta, łapczywie chwytając powietrze i starając się uspokoić tę nieznośną sensację, podobną do fali przetaczającej się od żołądka aż po przełyk. Jakim cudem moja żywicielka zdołała uciekać w takim stanie?
„– Nie bój się, nic ci nie zrobimy.”
„– Ostrożnie!”
„– Nie zrób sobie krzywdy!”
Wzruszające”.

Po prostu postaraj się nie zapominać, że osoba relacjonująca ową sytuację:

a) jest w nią bezpośrednio zamieszana
b) jest wykończona
c) jest przerażona
d) walczy o życie.

Powinno pomóc.

Poczułam, jak gorąca krew uderza mi do głowy, jak ogarnia mnie dzika nienawiść.
W żadnym z poprzednich żyć nie doznałam nigdy czegoś takiego.

To. Ten fragment.

Jak już mówiłam – możemy przyjąć, że Wagabunda nie ma problemu z fizycznym aspektem dostosowywania się do swego nowego ciała, gdyż podłączając się do niego automatycznie wchłonęła wszystkie informacje zapisane w mózgu, systemie nerwowym i wszystkich innych ośrodkach (ta teoria upadnie już za chwilę, ale nie uprzedzajmy faktów). Ktoś mógłby stwierdzić, że taka sama zasada dotyczy emocji; dusza łączy się z żywicielem i w tym samym momencie pobiera całą wiedzę na temat tego, jak radzić sobie z konkretnym uczuciem. Taki zabieg oznaczałby poświęcenie wątku dotyczącego adaptacji na nowej planecie, ale byłby logiczny i akceptowalny. Niestety, Meyer chce mieć ciasteczko i zjeść ciasteczko, w rezultacie powstaje więc jeden wielki bezsens.

Dusze, jak dowiedzieliśmy się z prologu, z natury są łagodne i życzliwe niczym Teletubisie; nawet zniecierpliwienie jest u nich czymś rzadko spotykanym. Wagabunda może wiedzieć, jak objawia się nienawiść i co kryje się za tym pojęciem - to, czego zdecydowanie NIE może, to przejść nad faktem odczuwania tej emocji do porządku dziennego bez przeżycia prawdziwego szoku.

Tak, moi drodzy – to już wszystko w tej kwestii; nie usłyszymy dziś ani jednego słowa więcej na temat owego niesamowitego uczucia, które przejęło kontrolę nad naszą duszą. Ot, chwilowa słabość, pojawiła się i zniknęła.

Stefa. Nienawiść to jedno z najpotężniejszych uczuć, jakie mogą zawładnąć człowiekiem. Nawet my, przedstawiciele homo sapiens, mamy z nią niejakie problemy, bo bywa motorem napędowym dla tak brzydkich działań, jak mordy i wojny. Niektórzy ludzie deklarują wprost, że nie są w stanie nienawidzić innych, bo jest to wbrew ich wyznaniu/sumieniu/etyce/poczuciu przyzwoitości/moralności.
Wagabunda, będąc po raz pierwszy w życiu pod wpływem tak silnych, negatywnie zabarwionych wzruszeń powinna dostać prawdziwej histerii. Powinna być przerażona, czuć do siebie obrzydzenie – jak mogła życzyć źle jakiejkolwiek innej istocie? - i jeśli nie w tej chwili, to pod koniec rozdziału obgryzać paznokcie ze strachu, że owa mroczna siła znów zawładnie nią w najmniej spodziewanej chwili. Dla kogoś, kto żył wyłącznie dobrem, doświadczenie tego rodzaju fali wrogości powinno być przełomowym momentem w całej egzystencji.

Cóż jednak czynić, skoro tego rodzaju podejście do tematu wymagałoby stworzenia głębokiej psychologicznie postaci i nieuchronnie popchnęłoby fabułę w stronę egzystencjalnych rozważań; nie możemy wszak zwalniać lokomotywy akcji, kiedy na peronie czeka stęskniony Gary Stu!

Na krótką sekundę odepchnęłam ze wstrętem to wspomnienie. Wysoki, przenikliwy dźwięk przeszywał mi uszy i pulsował w skroniach. Wydobywał się z moich płuc. Poczułam słaby ból w gardle.
To krzyk”, wyjaśniło moje ciało. „Krzyczysz”.

A nie mówiłam, że teoria o fizycznym i psychicznym przystosowaniu też pójdzie w pizdu?

Stefciu, jeśli Wagabunda doskonale wie, czym jest nienawiść i jak zbudowany jest ludzki język, to nie ma najmniejszego powodu, aby nagle ni z tego ni z owego nie umiała nazwać krzyku. W tym momencie kopiujesz po prostu Alice ex Machina z jej wizjami działającymi ściśle według twojego widzimisię.

Naprawdę. Mamy tu do czynienia z analogiczną sytuacją. Gdyby ktoś zapytał się Meyer, na jakiej zasadzie działają wizje Alice, odpowiedziałaby zapewne, że są zależne od podjętych decyzji, wyłączają się w obecności mieszańców i mogą dotyczyć nie tylko ludzi, ale i zjawisk. W teorii to całkiem logiczne reguły; w praktyce...Ci z Was, którzy czytali sagę i/lub śledzili nasze analizy wiedzą doskonale, że moc Ali to jedna wielka sprzeczność, która nie podlega żadnym prawidłom poza „włączaj się i wyłączaj wtedy, kiedy będzie to dogodne dla fabuły”. Nasza kosmitka działa na podobnej podstawie; w teorii jest doskonale zaznajomiona z ludzkim światem, choć część zjawisk na tle emocjonalnym jest dla niej nowością; w praktyce Wagabunda reaguje na kompletnie nowe sytuacje ze zdumiewającym spokojem, z jakiegoś powodu nie rozpoznając jednak podstawowych funkcji cielesnych w momentach, kiedy daje to możliwość popchnięcia do przodu akcji powieści.

No właśnie – kto właściwie oświecił naszą duszyczkę?

Zamarłam w przestrachu i dźwięk gwałtownie się urwał.
Tym razem to nie było wspomnienie.
To moje ciało – myślało! Mówiło do mnie!

Dobra wiadomość – przynajmniej ten epizod nie zostanie zamieciony pod dywan w ciągu następnych kilku zdań.

Wspomnień ciąg dalszy:

„– Proszę, zaczekaj! – krzyczą. – Tam jest niebezpiecznie!
To wy jesteście niebezpieczni, odpowiadam im w myślach. Ale rozumiem, o co im chodzi. Na końcu korytarza, nie wiadomo skąd, wydobywa się słaba smuga światła. To nie ślepy zaułek, którego się spodziewałam. To czarna dziura.
Szyb windy. Pusty, nieużywany, jak cały ten budynek. Niegdyś kryjówka, teraz – grób.
Biegnę przed siebie z uczuciem narastającej ulgi. Jednak jest szansa. Nie na przeżycie, ale może chociaż na zwycięstwo.”

Nie, nie! Ta myśl była już moja. Rozpaczliwie próbowałam się uwolnić od jej wspomnień, ale na próżno. Biegłyśmy razem ku krawędzi, za którą czekała nas śmierć.

„– Proszę, nie rób tego! – ktoś krzyczy coraz bardziej rozpaczliwie.
Wiem już, że nie zdążą mnie złapać, i chce mi się śmiać. Oczyma wyobraźni widzę, jak wyciągają ręce do przodu, próbując mnie chwycić w ostatniej chwili. Ale jestem dla nich zbyt szybka. Nie zwalniam, nawet gdy kończy się pode mną podłoga. W jednej chwili pod stopami otwiera mi się czeluść.
Połyka mnie pustka. Wywijam nogami. Rękoma chwytam się powietrza – miotają się bezradnie w poszukiwaniu oparcia. Z dołu uderza we mnie podmuch zimna.
Najpierw słyszę uderzenie, a dopiero potem je czuję... Podmuch zamiera... Po całym ciele rozlewa się ból... Ból jest wszystkim. Jak długo jeszcze będzie boleć?
Za nisko – szepczę do siebie. Kiedy przestanie boleć? Kiedy...?”

I znów – to jest bardzo dobry opis z punktu widzenia postronnego obserwatora, ewentualnie samej narratorki opowiadającej komuś daną historię jakiś czas po owym wydarzeniu. To NIE jest prawdopodobny psychologicznie zapis przemyśleń osoby, która właśnie popełnia samobójstwo. Sorry, Winnetou.

Wagabundzie ukazuje się ostatnie wspomnienie swej żywicielki:

Tym razem z ciemności wyłoniła się jedynie czyjaś twarz.
Jej wygląd był mi zupełnie obcy, tak samo jak memu nowemu ciału obcy wydałby się kształt mojego poprzedniego żywiciela – bezgłowych, wijących się macek. Podobne twarze widziałam jednak na obrazkach, które pokazywano mi, zanim przybyłam na tę planetę. Wszystkie zlewały się w jedną, różniły się tylko nieznacznie kształtem i kolorem. Były prawie identyczne. Na środku twarzy nos, nieco wyżej oczy, niżej usta, a po bokach uszy. Wszystkie zmysły – z wyjątkiem dotyku – skupione w jednym miejscu. Kości obleczone skórą, włosy na czubku głowy i, co ciekawe, tuż nad oczami. Niektóre twarze, ale tylko samców, miały też owłosioną żuchwę. Kolory włosów były różne, od bladożółtych po bardzo ciemne, niemalże czarne. Poza tym bardzo trudno było je rozróżnić.

Mam taki zwyczaj, że ze wszystkimi biologicznymi wątpliwościami udaję się do Beige, będącej znawczynią w tym temacie. Kilka dni temu napisałam do niej rozpaczliwego maila z prośbą o wyjaśnienie owego fragmentu. Czyżbym przespała w latach szkolnych jakąś istotną lekcję biologii? Być może uciekają mi jakieś niuanse? Okazało się, że nic z tych rzeczy; po prostu edytor „Intruza” jest jeszcze lepszym wojownikiem ninja od swego poprzednika zajmującego się Zmierzchem – tamten nie pozostawiał za sobą prawie żadnych śladów swej obecności, ten najwyraźniej postanowił zatrzeć wszystkie, które kiedykolwiek się pojawiły.

Owszem, jak zdołałam wyczytać, pod względem budowy człowiek nie jest wcale najbardziej skomplikowanym ze stworzeń Bożych. Wagabunda jednak odnosi się tu jedynie do wyglądu zewnętrznego, tego, co widzimy na pierwszy rzut oka...Co w danym kontekście nie ma absolutnie najmniejszego sensu.

Stefciu, mam dla ciebie ćwiczenie. Wpisz sobie w Google Image „żyrafa” lub „nietoperz” (z niedźwiedziem będzie ciężej, bo te występują w rozmaitych, znacząco się od siebie różniących wariacjach, jak polarny czy panda). Przypatrz się im. Pomijając rozmiar czy etap życia, ciężko stwierdzić, czy czymkolwiek się od siebie różnią, prawda? W sumie w przypadku większości zdjęć można by przyjąć, że to jedno i to samo zwierzątko.

Tu mam dla ciebie kilka fotografii z kampanii United Colors of Benetton:







Zgadza się, każda z tych osób ma parę uszu i usta w tym samym miejscu. Nie sądzę jednak, by ktokolwiek przy zdrowych zmysłach określił te twarze mianem „identycznych”. Wpływa na to kilka szczegółów, jak kolor skóry, typ włosa, krój oczu i wiele, wiele innych. Meyer, wiem, że hejtujesz ludzkość, ale zaklinam cię: zachowaj choć minimum obiektywizmu.

Nawiasem mówiąc, słownik dusz jest cokolwiek wybiórczy – dlaczego Wagabunda potrafi nazwać żuchwę, ale nie brwi?

Ale tę jedną rozpoznałabym wśród miliona twarzy.
Była prostokątna, z wyraźnie zarysowanymi kośćmi. Miała jasnobrązową cerę. Włosy – nieco tylko ciemniejsze, z wyjątkiem kilku jaśniejszych pasemek – pokrywały jedynie głowę i kawałek skóry nad oczami. Okrągłe tęczówki były ciemniejsze niż włosy, ale podobnie jak one rozjaśniały się w kilku miejscach. Wokół oczu rysowały się delikatne zmarszczki – jej pamięć podpowiadała mi, że to od uśmiechania się i mrużenia oczu na słońcu.
Nie wiedziałam nic o tutejszym pojęciu piękna, lecz mimo to czułam, że to piękna twarz. Miałam ochotę długo jej się przyglądać. Gdy tylko sobie to uświadomiłam, zniknęła.

Tak bardzo chciałabym wierzyć w to, że źródłem postrzegania owej twarzy jako Edzia bis są uczucia żywicielki wobec jej właściciela. Tak wspaniale byłoby przekonać się o tym, że ów mężczyzna (spoiler alert: to przyszły tru loff) jest w rzeczywistości przeciętnej urody – wszak sama dusza przyznała, że nie zna się na ziemskich kanonach piękna – ale wielkiego serca, a dobroć bijąca z jego oczu i przyjazny uśmiech jest tym, co czynią go interesującym.

...Niestety, wciąż pamiętam, kto jest autorką tej książki, nie mam więc wątpliwości, że będziemy mieli do czynienia z kolejnym supermodelem. Ostatecznie, która nastolatka będzie śnić o nieatrakcyjnym bohaterze?

Jest moja”, zabrzmiała obca myśl, która nie miała prawa pojawić mi się w głowie.
Znowu zamarłam, całkiem osłupiała. Przecież nie powinno tu być nikogo poza mną. Tymczasem ta myśl była tak żywa, tak silna.
Niemożliwe. Co ona tu jeszcze robi? Przecież teraz to jestem ja.
Właśnie że moja”, poprawiłam ją, pragnąc dać wyraz mojej niepodzielnej władzy. „Wszystko jest moje.”
Ale w takim razie dlaczego z nią rozmawiam? – zadałam sobie pytanie, lecz nie zdążyłam się nad tym zastanowić, bo usłyszałam głosy.

Do kogo należy piękna, męska twarz? Czy Wagabunda zwalczy początki schizofrenii (żartuję, wszyscy wiemy, co szykuje się w niedalekiej przyszłości)? Odpowiedź czeka na Was w kolejnych odsłonach. Zostańcie z nami!


Maryboo

11 komentarzy:

  1. Film był beznadziejny i nawet ciężko go nazwać ekranizacją. O nienawiści i przemocy, którymi Wagabunda jest przerażona, będzie później.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zostaniemy.Do samego końca.
    Bardzo fajna analiza.Stefa ma irytujący styl,pytanie czy to wina jej samej czy tłumacza.


    Chomik

    OdpowiedzUsuń
  3. Co jest nie tak z SF Meyer? Dwa główne problemy. Widać, że tak niewiarygodnie spieszy się jej do rozterek sercowych, że wszelkie kwestie "techniczne" uniwersum zostają rzucone jak psu ochłap - wizja Obcych i ich funkcjonowania rozłazi się w szwach z każdym akapitem. Po drugie, znane i powszechne zboczenie w tym odłamie literatury "róbta co chceta". To w końcu tylko SF i wszystko zdarzyć się może, i dzieje się, i ma toksyczny romans z widzimisię ałtora, i smaruje markerem karne kuśki na zwłokach logiki i z niczego nie ma zamiaru się tłumaczyć. Idę o zakład, że gdyby przycisnąć Stefę w wywiadzie w kwestii sprzecznej sobie wizji obcej rasy, to broniłaby się, że to przecież jest zmyślone, więc może być i tak, nigdy tego przecież nie sprawdzimy.

    Tego rozróżniania twarzy u ludzi jednak tak bardzo bym się nie czepiała. Ale powolutku. Jestem w stanie uwierzyć, że Dusze mają problemy z rozróżnianiem ludzkich twarzy, bo być może mają kompletnie inne doświadczenie w tej materii - i powiedzmy że dzięki temu dla zwykłej Duszy nie sprawiałoby problemu rozróżnianie żyraf dzięki indywidualnemu układowi łat, a nietoperzy po barwie głosu, dla słuchu obcych totalnie różnego. Inna kwestia: pokaż przeciętnemu Kowalskiemu alfabet arabski/hebrajski/japoński: owszem, widzi różnicę, ale i tak "wszystkie te robaczki wyglądają tak samo". Trzeba jednak czasu i praktyki, by zacząć w pełni rozróżniać znaki.
    Tak: mogłabym w to spokojnie uwierzyć, gdyby nie dwie kwestie. Po pierwsze, wg prezentowanej nam wizji (bo jak to ma się w praktyce, zobaczycie w niedalekiej przyszłości...) Wagabunda jest niezwykłą przedstawicielką gatunku, bardzo szanowaną ze względu na jej ogromne doświadczenie - podczas gdy większość jej pobratymców decyduje się na przeżycie swojej egzystencji na jednej planecie w jednym gatunku, ona zaliczyła ich bodaj siedem. Jej wachlarz doświadczeń jest ogromny. Wystarczyło dopisać, że początkowo Wagabundzie wszystkie twarze wydawały się jednakie. A tak to wygląda, jakby słabo odrobiła prace domową przed wycieczką na Ziemię, przeglądając te zdjęcia jak nudną prezentację w PowerPoincie. Dwa: Stefa-nie lubi-używać-wyobraźni. Dobry moment na przybliżenie czytelnikowi ciekawostek dotyczących Obcej rasy, ale przecież pan Stu nie będzie czekał.

    (To będzie długi post.)

    W kwestii przystojniaka nie ma pomyłki. Podczas czytania tego fragmentu miałam podobną refleksję - zapoznałam się niedawno z opowiadaniem, w którym obiekt westchnień jednej z bohaterek był poczciwie brzydki, niski, łysy, z krzywym orlim nosem i odstającymi uszami: jednak dla niej najważniejsza była jego inteligencja, pasja, poczucie humoru i dobre serduszko, i przez to właśnie był dla niej najśliczniejszy w świecie, a w czasie ciężkiej podróży z niezwykłą przyjemnością odtwarzała sobie w myślach jego obraz, ciesząc się każdym detalem. To tak w kontekście tego, że Gary Stu ma piękną buźkę (a jak!) i Edziowaty charakter - ponury, opryskliwy, robiący wszystko po swojemu i ze skłonnością do dramy, zaś umiłowanych przez główną bohaterkę cech (jak choćby opiekuńczość czy odpowiedzialność) ni widu, ni słychu. Przyjemniaczek, przy którym jego luba wyłącza się z rzeczywistości (dosłownie), przestając w ogóle myśleć. Ale nie uprzedzajmy faktów.

    A o nienawiści u Dusz będzie, oj będzie. Ten cały pacyfizm kosmitów-Ghandich to jeden wielki bullshit, zarówno na poziomie jednostek indywidualnych, jak i polityki czy kultury całej rasy (podpowiem, że ich działania przypominają amerykańskie misje pokojowe na terenach ze złożami ropy). Cholerna banda hipokrytów.

    Z wyrazami szacunku
    Kazik

    OdpowiedzUsuń
  4. O rety, rety... zapowiada się niezły bełkot. Dobrze, że jesteście, bo sama na trzeźwo chyba bym się nie połapała osocho! Trzymajcie się!
    PS: bardzo się cieszę i wielbię Was, że jednak nas nie porzuciłyście! Będę Was mogła uwielbiać dalej, a niedzielne popołudnia nadal będą nieco weselsze.

    OdpowiedzUsuń
  5. Czyli tak jak zwykle: dzięki Wam zauważam rzeczy, na które wcześniej nie zwróciłam uwagi. W sumie tylko to podobieństwo do siebie ludzkich twarzy od początku mnie zastanawiało.
    No, ale czekam na kolejny rozdział, może wreszcie będzie jakaś akcja...
    (I jakieś punkty...)

    Gwath

    OdpowiedzUsuń
  6. Głupota Stefy głupotą, ale i ludzie mają problem z rozpoznawaniem twarzy innych ras. Dla mnie wielu czarnych wygląda podobnie, a już Azjaci są kompletnie identyczni. Jak mi zbyt wielu biega w jednym filmie to nie wiem gdzie jest główny bohater.

    OdpowiedzUsuń
  7. Pamiętam, że kiedy to czytałam, najbardziej zawiódł mnie fakt, że zapowaiadało się bardzo ładnie, a skończyło... cóż, skończyło, jak skończyło.

    Jeśli chodzi o to dyskusyjne nierozróżnianie twarzy - mogłabym się zgodzić z nierozróżnianiem azjatów, kiedy się tam nie mieszkało, czy coś takiego, ale mając przed sobą osoby następujące - dwumetrowego mężczyznę o ciemnej karnacji, z czarnymi włosami, brązowymi oczami i szerokim nosem, bladą jak ściana kobietę o jasnych lokach, z niebieskiemi oczami i orlim nosem, oraz drobniutką azjatkę o czarnych włosach i skośnych, ciemnych oczach, czy ktokolwiek powiedziałby, że wyglądają tak samo? To jak zobaczyć labradora białego i czarnego (żeby się trzymać gatunków), a potem stwierdzić, że mają po tyle samo łap, nos, oczy i uszy, więc nie da się ich rozróżnić.

    Naparwdę jestem w stanie wybaczyć wiele, bardzo wiele książkom fantastycznym. Jedna z niewielu, których nie puszczam płazem, to kastrowanie fabuły na rzecz konfliktów sercowych.

    Czekam na ciąg dalszy...
    Pisałam, że uwielbiam wasze analizy?

    Shinigami

    OdpowiedzUsuń
  8. Czytając komentarz Maryboo do fragmentu o pięknej męskiej twarzy przypomniałam sobie pewien romans, który czytałam jakiś czas temu. Pierwszymi słowami, jakie usłyszała główna bohaterka od swojego przyszłego ukochanego był dość surowy osąd: ,,Jest brzydka''. Z tego, co pamiętam, była bardzo przeciętnej urody, ale gdy ten mężczyzna bliżej ją poznał, odnosił niejasne wrażenie, że z każdym spotkaniem jest ładniejsza, choć nie dostrzegał żadnych zmian fizycznych. Doszło do tego, że nawet po tym, jak bohaterkę poraniły lwy, tak, że kulała i miała twarz zeszpeconą do tego stopnia, że musiała nosić na niej zasłonę, jej przyszły mąż i tak uważał ją za najpiękniejsza kobietę na świecie. Oczywiście u Stefy taki zabieg by nigdy nie przeszedł, bo to nie do wyobrażenia, żeby któreś z jej bohaterów nie było zachwycająco piękne. Szkoda.
    Jeśli zaś chodzi o rozpoznawanie twarzy, zgadzam się z Maryboo, że trzeba by być niedorozwiniętym, by widząc twarze przedstawione na zdjęciach, uznać je za identyczne.
    Czekam na dalszą część analizy z niecierpliwością. Kocham was.

    OdpowiedzUsuń
  9. Sama nie wiem, czy Stefa mnie bardziej irytuje, czy śmieszy. Poważnie, wpadła na dobry pomysł, który można było napisać nieźle, który by się sprzedał w może mniejszym nakładzie, ale dotarłby do kogoś poza histerycznie spragnionymi .::BIG LOFF::. nastolatkami oraz ich matkami (E. L. James to klasyczny przykład Twilight Mom), może nawet zrobiłby ze Stefy autorkę, nie aŁtorkę. Ale po co, skoro można jak zwykle pić do jednego, nawet nie ukrywając przed czytelnikiem, że to, co ma przed oczami to tylko ZUPEŁNIE zbędne i nieistotne zagadnienia, które musi on przecierpieć, nim po raz kolejny spotkamy się z doskonałym związkiem w wykonaniu avatara Stefy i jakiegoś Gary'ego Stu za dychę max.
    Naprawdę. Ja mam szesnaście lat i napisałabym to lepiej. A nie jestem wybitnie uzdolniona.

    OdpowiedzUsuń
  10. masz rację zapowiada się nieźle. Pomysł dobry i faktycznie książka mogłaby być dobra. Fabuła poszłaby w stronę filozofii może rozważań o naturze ludzkiej. Obiektywny osąd naszej cywilizacji oczami kosmitki... trudno powiedzieć. To w sumie trochę straszne to przejmowanie ciał ludzi przez Dusze. Ale niestety to Stefa. A Stefa zafunduje nam gniota o lukrowanej miłości idiotki do buca ech... kto tej pani pozwolił pisać? To smutne, że autorka sama zabija swój utwór.

    OdpowiedzUsuń
  11. Dla kogoś, kto żył wyłącznie dobrem
    W sumie to skąd ktoś taki ma wiedzieć, co to właściwie jest dobro? Dobro istnieje jako opozycja do zła. Jeżeli nie wiemy, co to zło, to nie możemy też wiedzieć, czym jest dobro.

    A jak to właściwie jest z tymi duszami? Bo z dotychczasowej lektury wywnioskowałam, że są to swego rodzaju agresywne pasożyty. Rzucają się na ludzi, w jakiś sposób unicestwiają ich świadomość i zajmują jej miejsce, przejmując ciało. Nie wiem, czy dobrze to zrozumiałam, ale jeśli tak, to nie wiem, jak istoty tego typu mogą się uważać za dobre. Przecież to co robią, z naszego punktu widzenia jest morderstwem!

    @Anonimowy
    Głupota Stefy głupotą, ale i ludzie mają problem z rozpoznawaniem twarzy innych ras. Dla mnie wielu czarnych wygląda podobnie, a już Azjaci są kompletnie identyczni. Jak mi zbyt wielu biega w jednym filmie to nie wiem gdzie jest główny bohater.
    Zgadza się, zresztą kiedyś czytałam nawet naukowe wyjaśnienie tego problemu. Z grubsza chodzi o to, że rozpoznajemy twarze, które widujemy od dzieciństwa - dlatego ludzie biali nie odróżniają Azjatów, a dla czarnych biali też są tacy sami. ;)
    Ale tu rzeczywiście chodzi o coś innego - Meyer sugeruje, że WSZYSCY ludzie są tacy sami - a to już jest bzdura. Biały odróżni przecież na obrazku Wietnamczyka od Nigeryjczyka. :)

    - tey

    OdpowiedzUsuń